„A przede wszystkim dużo zdrowia” – słyszy niemal każdy, przyjmując życzenia, które są nieodłącznym elementem świątecznego rytuału. Bez niego przecież trudniej być szczęśliwym i zadowolonym z życia.
Kłopot w tym, że towarzyszące temu ceremoniałowi niewinny całus, uścisk ręki lub przytulenie mogą się zdrowiu przysłużyć źle. Bo gdyby ludzie restrykcyjnie przestrzegali tego, co dla nich dobre, to właśnie w święta nie powinni spotykać się wcale. I nie chodzi nawet o przewód pokarmowy i serce, dla których tysiące kalorii wchłoniętych przez dni biesiadowania są niezwykle ciężką próbą. W dużo trudniejszym położeniu jest układ odporności. On musi się bardzo wysilić – trening, który przechodzi w zamkniętych, niewietrzonych pomieszczeniach wśród wielu innych ludzi, jest naprawdę wyczerpujący. Nasz tradycyjny sposób spędzania świąt to czas najlepszych łowów dla bakterii i wirusów.
Choć zawsze były blisko człowieka, ich odkrycie musiało poczekać na ulepszenie optyki mikroskopów, czyli aż do XIX w. Ale nawet dziś, dopóki nie wywołają ciężkich chorób, mało kogo obchodzą. Są więc jak pasażerowie na gapę w środkach komunikacji, którzy ciągle próbują umknąć kontrolerom wlepiającym mandaty za jazdę bez biletu, bo ci mają szansę kogoś złapać i wylegitymować, tylko zanim otworzą się drzwi.
Do zakichania jeden krok
To porównanie nie jest przypadkowe: podróże to ulubiony sposób działania bakterii i wirusów. Tylko przeskakiwanie z człowieka na człowieka umożliwia im nieustanny byt. Nie trzeba wielkich epidemii – jak grypy świńskiej czy ptasiej – by drżeć o swoje bezpieczeństwo. Wystarczy zatłoczonym pociągiem jechać przez kilka godzin do bliskich na święta. U celu podróży skóra i błony śluzowe będą zasiedlone hordą mikrobów, których nie było na stacji początkowej.