Wiceminister zdrowia Waldemar Kraska zapowiedział na posiedzeniu plenarnym Senatu, gdy procedowane były nowelizacje ustaw zdrowotnych związanych ze zwalczaniem COVID-19, że pojawi się oddzielna ścieżka dla medyków, którzy będą mogli mieć wykonane testy w pierwszej kolejności w sytuacji podejrzenia kontaktu z osobą zakażoną. „Wszystko po to, by uniknąć wypadania z pracy całych grup personelu medycznego” – oświadczył.
Było to 30 marca. Równo 26 dni po pierwszym stwierdzonym w Polsce przypadku zakażenia koronawirusem. – Te słowa powinny paść co najmniej trzy tygodnie wcześniej – komentuje chirurg, który od pięciu dni nie może doczekać się w Warszawie na swój wynik. Razem z nim w priorytetowej kolejce czeka 200 osób. – Jutro mam skończyć kwarantannę, ale nie wiem, czy mogę wrócić do pracy – tłumaczy, choć większy ból głowy ma ordynator i dyrektor szpitala. – Przepadły mi już cztery dyżury, na które trzeba było znaleźć zastępstwo lub nie było na nich wymaganej obsady.
Prof. Robert Flisiak, prezes Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych: – Przy każdej epidemii podstawą powinno być zabezpieczenie personelu. Bez tego nie ma co mówić o respiratorach, bo najpierw muszą być ludzie, którzy potrafią je obsługiwać. A lekarze od początku nie mogą się doprosić o testy lub w nieskończoność czekają na wyniki.
Wychwycić
Dr Paweł Grzesiowski, prezes Fundacji Instytut Profilaktyki Zakażeń, nie może wydobyć z sanepidu danych, ilu pracowników medycznych jest wśród zakażonych, a ilu przebywa na kwarantannie. Zaskoczyła go odpowiedź ministra zdrowia, że w statystyce nie uwzględnia się wykonywanych zawodów. – We Włoszech w początkowej fazie epidemii personel stanowił 10–15 proc.