Załóżmy, że jestem żyjącą na dnie płytkiego morza gąbką. Objętościowo rzecz biorąc, moje ciało, moje gąbkowe jestestwo, w 40 proc. składa się z bakterii. Pomagają mi w metabolizmie, czyli przekształcaniu jednej formy energii w inną. Kim jestem? Bardziej gąbką czy bardziej bakterią?
Załóżmy, że jestem osiką (Populus tremula). Pomijając legendarną moc kołków, które można ze mnie wyciosać, wydaję się zwyczajna. Ale to tylko pozory, bo las, który współtworzę, jest doprawdy niezwykły. To komunikujący się pod ziemią, poprzez sieć korzeni, wspaniały superorganizm. Gdzie zakreślić jego granice? Jeden organizm to jeden przebieg wahadła życia, mawiał biolog Thomas Huxley. Mylił się.
A jeśli jestem termitem? Czy mam prawo uważać się za byt autonomiczny, skoro za jednostkę zdolną do reprodukcji niektórzy badacze uważają dopiero całą naszą społeczność skupioną w dziele naszego życia, termitierze? Bo przecież nie każdy z nas ma dar przekazywania gamet. Ponadto, kiedy ja, prosty robotnik, zaglądam do swego wnętrza, widzę kogoś jeszcze mniejszego ode mnie – wiciowca, pierwotniaka, mojego własnego symbionta, który pomaga mi trawić celulozę. Co razem stanowimy? Co stanowią porosty, te wszechobecne biologiczne kompozyty grzybów i mikroorganizmów (alg lub cyjanobakterii)?
Powiedzmy, że jestem człowiekiem. Czy byłbym pełnym z ewolucyjnego punktu widzenia istnieniem bez mojego mikrobiomu, mikroorganizmów tak samo, a może nawet bardziej licznych niż komórki moich tkanek? Anatomiczne kryterium stosowane w tradycyjnej biologii nie uwzględnia subtelności moich związków z innymi organizmami i środowiskiem. Lynn Margulis nadała nam imię holobionty. Ta zapewne najsłynniejsza znawczyni zjawiska symbiozy uważała, że wszyscy nimi jesteśmy. Wszyscy poniekąd jesteśmy porostami.