Wystarczyło kilka mroźnych dni w styczniu, aby na mapach Europy pokazujących zanieczyszczenie powietrza Polska zaświeciła się na fioletowo. Tym kolorem oznaczono najwyżej przekroczone normy stężenia pyłów: w Warszawie, Wrocławiu, Poznaniu, Rybniku… „Dramatyczny smog w polskich miastach po nocy mrozów” – donosiły media, jakby to sama niska temperatura była czemuś winna.
Na własne życzenie
– Byłem w ten najzimniejszy weekend w Polsce północno-wschodniej, gdzie słupek rtęci pokazywał nawet -30 stopni Celsjusza i miernik poziomu pyłu, który ze sobą zabrałem, nie zarejestrował niczego niepokojącego – zwraca uwagę prof. Artur Badyda z Wydziału Inżynierii Środowiska Politechniki Warszawskiej. Gospodarstwa na Podlasiu są rozproszone, więc wyziewy z kominów nie gęstnieją w takim stopniu, jak w miastach lub górskich kotlinach. A to głównie mieszkańcy tych obszarów – gdy dogrzewają się w domach byle czym – są głównymi sprawcami smogu. – W Austrii, gdzie przecież zima jest podobna do naszej, nie mają takich problemów, bo korzystają z ciepła geotermalnego lub gazu – dodaje prof. Badyda. Polski smog jest skutkiem używania paliw stałych. – Przy siarczystych mrozach ludzie odpalają dodatkowe źródła ciepła i nawet jeśli na co dzień korzystają z nowoczesnych kotłów, to po włączeniu kominka lub tzw. kozy mamy zawsze dodatkową emisję.
Wrzucają do tych grzejników, co wpadnie pod rękę – nie tylko węgiel czy drewno, ale też makulaturę i tworzywa sztuczne, a nierzadko po prostu śmieci. – Wtedy w powietrzu unosi się cała tablica Mendelejewa – mówi obrazowo dr Piotr Dąbrowiecki, specjalista alergologii z Wojskowego Instytutu Medycznego w Warszawie oraz prezes Polskiej Federacji Stowarzyszeń Chorych na Astmę, Alergię i Przewlekłą Obturacyjną Chorobę Płuc (POChP).