Pod koniec XIX w. William Randolph Hearst wpadł na genialny pomysł: aby sprzedawać więcej egzemplarzy swojej gazety („The San Francisco Examiner”), zaczął na pierwszą stronę wrzucać sensacyjne tytuły wypisane wielką czcionką. Taktyka się sprawdziła i sprzedaż poszybowała w górę, zaś Hearst (którego nazwisko nosi dziś korporacja wydająca choćby pisma „Cosmopolitan” czy „Elle”) zasłynął jako ojciec stylu dziennikarstwa opartego na przyciąganiu uwagi czytelników katastrofami i naginaniem prawdy.
W XXI w. taktyka „jak krwawi, to na czołówkę” (z ang. if it bleeds, it leads) – czyli zamieszczania najbardziej wstrząsającego materiału na pierwszych stronach gazet czy puszczania go na początku telewizyjnych wiadomości, ma się wciąż świetnie. Co więcej, badania wykazują, że w ostatnich latach media stają się coraz bardziej negatywne. Analiza zawartości czołowego dziennika Nowej Zelandii, „The New Zealand Herald”, wykazała, że w porównaniu z 1973 r. w roku 2013 gazeta publikowała na pierwszej stronie ponad pięciokrotnie więcej tekstów o tragicznych zgonach – od ataków rekinów po wypadki samochodowe.
W porównaniu z tradycyjnymi gazetami jeszcze bardziej fatalistyczne okazują się wiadomości, które czytamy w naszych telefonach – często nawet gdy pochodzą z tego samego medium. Naukowcy z San Diego State University porównywali przez sześć miesięcy wydania 50 amerykańskich dzienników w wersjach papierowych, na komputery i na smartfony i odkryli, że te ostatnie miały aż czterokrotnie więcej artykułów o przestępstwach i trzykrotnie więcej o katastrofach i wypadkach niż tradycyjne wydania tych samych gazet.
To nas stresuje
Taki negatywizm mediów niestety nie jest dla nas obojętny.