Podobno nieszczęścia chodzą parami, ale bolesne tajemnice domu z przedmieść Colorado Springs dowodzą, że nawet najbardziej złowieszcze aforyzmy nie oddają prawdy o tym, co może przynieść życie. Kiedy w grudniu 1944 r. 20-letnia Mimi Blayney wychodziła za mąż za równie młodego Dona Galvina – a byli parą już od sześciu lat, odkąd poznali się w szkole średniej – mieli przed sobą, mimo trwającej jeszcze drugiej wojny światowej, obiecującą przyszłość. Byli ludźmi śmiałymi (pobierali się na przekór woli rodziców, ale ich pierwszy syn był już w drodze, czym tłumaczyli swój pośpiech) i pełnymi optymizmu.
Po zamieszkaniu w Kolorado, dokąd przywiodła ich praca Dona w Akademii Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych, zdawali się ucieleśniać najwspanialsze cechy amerykańskiej rodziny: niewzruszoną pracowitość, wysokie aspiracje, przykładne wychowywanie gromadki dzieci. A była ona całkiem spora, gdyż – jak żartowała Mimi – jej mąż – gorliwy katolik, żarliwie wypełniający nakazy wiary – wracał do domu tylko po to, by spłodzić kolejnego potomka. Między 1945 i 1960 r. przyszło na świat dziesięciu synów, przez następne pięć lat urodziły się jeszcze dwie dziewczynki.
I to one, Margaret i Mary (która w dorosłym życiu zmieni imię na Lindsay), 50 lat później wyjawią przed reporterem Robertem Kolkerem tajemnice swojej rodziny, która ani nie była taka, jak wydawało się sąsiadom, ani nie taka, o jakiej w głębi serca marzyła ich dzielna matka. Ale ponieważ od wczesnych lat umiała ukrywać bolesne rozczarowania, potrafiła przemilczać i kamuflować również te, których przysparzały jej własne dzieci. Nie mogły przecież zaważyć na wizerunku – jej własnym, jako kobiety starającej się wzorowo przestrzegać katolickiej doktryny męża, i domu, który miał być dla nich bezpiecznym schronieniem.