TOMASZ TARGAŃSKI: – 15 stycznia doszło do erupcji wulkanu na jednej z wysp należących do archipelagu Tonga na Pacyfiku (ok. 5 tys. km na wschód od wybrzeży Australii). Falę uderzeniową zarejestrowały urządzenia pomiarowe nawet w Polsce. Co można powiedzieć o eksplozji?
ROBIN GEORGE ANDREWS: – Na pewno nie była to zwykła erupcja wulkaniczna. Praktycznie wszystko – począwszy od jej siły, poprzez gwałtowność, na tsunami, które wywołała, skończywszy – było nieoczekiwane, a środowisko naukowe jeszcze długo będzie dyskutować o tym, co się wydarzyło. Zaczynając od siły, początkowe szacunki NASA mówiły, że erupcja miała moc od 5 do 30 megaton, to kilkaset razy więcej niż bomba atomowa zrzucona na Hiroszimę w 1945 r. Ale kilka dni później Margaret Campbell-Brown z Uniwersytetu Zachodniego Ontario w Kanadzie, fizyczka badająca meteory wchodzące w atmosferę ziemską, ujawniła wyliczenia, z których wynika, że erupcja była większa niż jakakolwiek przeprowadzona dotąd próba nuklearna i mogła osiągnąć siłę 50 megaton. Bez względu na to, które dane się potwierdzą, była to jedna z najpotężniejszych erupcji wulkanicznych od lat.
Co jeszcze ją wyróżniało?
Gwałtowny skok ciśnienia atmosferycznego, czyli fala uderzeniowa, która okrążyła Ziemię dwa razy, a do Wielkiej Brytanii dotarła 15 godzin po wybuchu. W ciągu godziny w bezpośrednim pobliżu eksplozji odnotowano 200 tys. wyładowań, którym towarzyszyły grzmoty i ryki wulkanu. To większa częstotliwość, niż odnotowano przy jakiejkolwiek wcześniejszej eksplozji. Do tego dochodzi kolumna dymu i popiołu, która w najwyższym punkcie wystrzeliła na wysokość 55 km. Reszta „wulkanicznego parasola” rozciągnęła się na wysokości 39 km.
Z czego składał się ów parasol?