Kiedy w połowie stycznia minister zdrowia oraz prezes Agencji Badań Medycznych z dumą obwieścili, że polskim naukowcom udało się wykryć czynnik genetyczny zwiększający ryzyko ciężkiego przebiegu covidu, Danuta Holecka w „Wiadomościach” TVP nazwała to odkrycie przełomowym. Kolejna fala zakażeń właśnie wystrzeliła w górę, więc szybka identyfikacja najbardziej zagrożonych pacjentów – dzięki testom genetycznym, które zapowiedzieli stojący za tym „przełomem” naukowcy z Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku – była bardzo potrzebna. Z ich pomocą lekarze mogliby w miarę szybko ustalać, którzy zainfekowani posiadają niebezpieczne warianty genów, aby móc ich leczyć intensywniej w pierwszej kolejności. I byłaby to też wskazówka dla szpitalnych oddziałów ratunkowych: komu zapewnić opiekę, a kto może bezpiecznie wrócić do domu.
A jednak coś, co wyglądało dobrze w rządowej telewizji (na pasku w trakcie programu widzowie mogli przeczytać pytanie: „Przełomowe odkrycie zatrzyma pandemię?”), ekspertom wydaje się nierealne. – Opowiadanie o tym, że lekarze będą podejmować decyzje w izbach przyjęć na podstawie testów genetycznych, brzmi dla mnie naiwnie – mówi prof. Michał Witt, dyrektor Instytutu Genetyki Człowieka PAN w Poznaniu. Powątpiewa w to również prof. Wojciech Szczeklik, kierownik Ośrodka Intensywnej Terapii i Medycyny Okołozabiegowej Collegium Medicum UJ w Krakowie: – Wiadomo przecież, że starszy wiek, otyłość, cukrzyca oraz nadciśnienie istotnie zwiększają ryzyko ciężkiego przebiegu Covid-19, więc czy dodanie profilu genetycznego poprawiłoby nasze przewidywania?
Sami autorzy pomysłu ostatecznie przyznali, że w hierarchii czynników wpływających na ciężkość przechodzenia covidu warianty genetyczne nie są wcale najważniejsze.