Drapieżniki atakują
Czasopisma drapieżne atakują świat nauki. Wydrukują prawie wszystko
Wiadomość brzmiała sympatycznie. „Drogi Dr. Surmik, jeszcze raz dziękuję panu za wybitny wkład w czasopismo »Nowotwory« [na prośbę badacza nazwa pisma zmieniona – przyp. red.]. Jesteśmy zaszczyceni, dzieląc się z panem ekscytującym newsem. »Nowotwory« otrzymał punktację 200 w ostatnim rankingu polskiego Ministerstwa Edukacji, plasując się na szczycie w swojej dziedzinie”.
Rzecz w tym, że dr Dawid Surmik nie miał żadnego wkładu w to pismo. Do tego jest paleontologiem, nie onkologiem. Owszem, opublikował artykuł o odkryciu nowotworu, ale w skamieniałościach płaza sprzed 210 mln lat. Tymczasem „Nowotwory” mają być z założenia czasopismem medycznym. – Ja na ich e-maile w ogóle nie odpowiadałem, a oni redagowali każdy kolejny z nich tak, jakbym wykazywał zainteresowanie – opowiada dr Surmik. – Te czasopisma właśnie tak działają. Jeśli nie odpowiesz na list, dostajesz kolejny. Dzień w dzień. Zapraszają do współredagowania, oferują rozmaite korzyści. Właśnie dlatego, że łowią autorów i redaktorów, nazywane są czasopismami drapieżnymi.
To periodyki nastawione na zysk, a nie na jakość publikacji. Artykuły są w nich zamieszczane w tzw. otwartym dostępie (open access). Każdy może je więc przeczytać za darmo. Koszty publikacji – zwykle między 2 a 3 tys. euro – ponoszą autorzy artykułu naukowego, czyli sami badacze. Im zatem więcej prac pismo ściągnie do siebie, tym więcej zarobi. Od uczciwych periodyków z systemu „dostępu otwartego” te drapieżne różnią się także tym, że publikują artykuły wielokrotnie szybciej, poddając je pobieżnym recenzjom i korektom. A bywa, że i żadnym.
Redaktorzy naukowi, których nazwiska można znaleźć na stronach tych czasopism, mają często tylko iluzoryczną kontrolę nad ukazującymi się tam pracami.