Polska punktacja czasopism naukowych, ręcznie sterowana przez polityków, nosi znamiona patologii. Czy stać nas na finansowanie tego skansenu?
Klucz do zrozumienia polskiej nauki leży w tym, że składa się ona z równoległych sektorów. Na pozór wyglądają identycznie, ale działają zupełnie inaczej, a te same pojęcia mają w nich różne znaczenia.
Czasopisma, które chcą zarabiać na publikacjach artykułów naukowych, nie są dla nauki żadnym zagrożeniem. Zapewne pozytywnie przyczynią się do jej rozwoju. Problem tkwi gdzie indziej. Polemika z tekstem Wojciecha Mikołuszki „Drapieżniki atakują”.
Nagabują, kręcą, mamią i manipulują. I przyjmą do druku niemal każdą pracę – pod warunkiem że badacz za to zapłaci. Czasopisma drapieżne opanowują ekosystem nauki.
Tak to wygląda: Kościół stworzył potężny drugi obieg „naukowy”, pasożytujący na cherlawym i zagłodzonym ciele polskiej nauki. A teraz ma swojego ministra, który bardzo pilnuje, aby na pewno dostał więcej, niż mógł kiedykolwiek marzyć.
Dwa tysiące na miesiąc. Za pracę na pełen etat. Tyle zarabia naukowiec, doktorant. Za to ich odpowiedzialność – na miarę prestiżu uczelni, na której prowadzą zajęcia. I na skalę grantów, które trzeba rozliczyć. Czasem milionów, których w realnym życiu nie zobaczą.
Od mnożenia formularzy, tabel, sylabusów, wykazów i czego tam jeszcze nie poprawia się sytuacja polskiej nauki ani jej miejsce w świecie. Przeciwnie.
Jarosław Gowin przekonywał, że warto było wspierać pisowską władzę, bo dzięki temu mógł wprowadzić dobre zmiany w nauce i szkolnictwie wyższym. Na czym polegały i co przyniosły?
Prof. Emanuel Kulczycki z Komisji Ewaluacji Nauki wyjaśnia, dlaczego zmiany w punktacji wykazu czasopism naukowych są tak niebezpieczne dla nauki w Polsce.
Prawnicy z Ordo Iuris, głosiciele prawa bożego i naturalnego, czciciele JPII i hagiografowie żołnierzy najprzewyklętszych mogą spać spokojnie. Dóbr doczesnych im nie zabraknie.