Na początku należy odnotować, że skoro nauka i szkolnictwo wyższe są – poza uczelniami prywatnymi – finansowane ze środków publicznych, to władze publiczne chcą mieć jakieś kryteria rozdzielania tych środków i rozliczania z ich wykorzystywania. To jest źródło pierwszego zamieszania: przekonanie, że pracę naukową i jej wyniki da się wymierzyć, i to w konkretnych wartościach liczbowych, skoro od tego ma zależeć wielkość kwot przeznaczonych na badania.
Jak napisał znawca i propagator zagadnień tzw. bibliometrii Emanuel Kulczycki: „obecnie główną zasadę organizacji i zarządzania nauką oraz szkolnictwem wyższym można scharakteryzować następująco: wszystko ma być możliwe do zmierzenia i ocenienia, a na tej podstawie mają być podejmowane skuteczne i – na ile to możliwe – zobiektywizowane decyzje dotyczące organizacji i finansowania nauki”.
W wielu naukach, zwłaszcza podstawowych i teoretycznych, to niedorzeczność. Wymierzanie wartości i wycenianie badań nad starożytnymi językami, pulsarami czy logikami parakonsystentnymi to abrakadabra. Pomysłodawcy tej procedury zdają sobie sprawę, że znalezienie i wdrożenie jednolitego kryterium wartości badań w różnych dziedzinach nauki jest trudne, więc ułatwili sobie zadanie przez podzielenie ich na dyscypliny i narzucenie naukowcom wymogu zdeklarowania jednej z nich jako przez siebie uprawianej. To źródło kolejnych absurdów i patologii.
Po pierwsze, podział na dyscypliny jest arbitralny. Przykładowo: jest w wykazie taka wąska dyscyplina jak inżynieria biomedyczna, ale nie ma genetyki czy – ostatnio tak ważnej – wirusologii. Po drugie, taki podział blokuje, a przynajmniej utrudnia badania interdyscyplinarne, szczególnie cenne i wartościowe. Bo np. czy da się zrozumieć ludzkie zachowania, jeśli osobno będą analizowane przez historyków, psychologów i biologów?