Annie, biolożce i wykładowczyni prowadzącej zajęcia dla ponad stu osób, pieniądze ze stypendium wystarczają do piątego. 2,3 tys. brutto. Opłaca pokój w akademiku – 800 zł, kupuje bilet miesięczny na tramwaj – 180 zł, spłaca pożyczkę (w tym – na komputer i fachową literaturę) – 400 zł, kupuje jakąś nową pozycję branżową (jedna książka może kosztować nawet 300 zł). Spłaca długi u mamy i zostaje z 300–400 zł do końca miesiąca. Za które kilka razy robi zakupy w Biedronce. By zaraz znów pożyczyć od mamy. Jeszcze się łudzi, że za rok będzie lepiej. Wchodzi w inną grupę zaszeregowania, stypendium podskoczy z 2 tys. zł na trochę ponad 3 tys. Może waloryzują?
Reginie pieniędzy raczej wystarcza, ale tylko dlatego, że idzie na trudne kompromisy. W dzień bada przemiany w kulturze, w nocy pracuje za barem. Oficjalnej pensji ma akurat tyle, że nie odbiorą jej stypendium, a za napiwki żyje. Stać ją na wynajem mieszkania. Tylko trochę głupio, gdy za tym barem obsługuje studentów, a ci po pijaku prawią jej komplementy, brzmiące jak molestowanie. Można powiedzieć, że pisząc o społecznych przemianach, jakim podlega wartościowanie człowieka na podstawie zawodu, zajęcia, stanowiska, inspiruje się własnym przykładem. Zasadnicze pytanie badawcze aktualizuje sobie w każdy poniedziałek, siadając przy stole ze studentami na ćwiczeniach. Bo jednak, z jakiegoś powodu, uparła się by dokończyć ten doktorat.
Andrzej bada wchłanialność różnych substancji przez organizm w określonych konfiguracjach; decydując się na doktorat, sądził, że będzie zmieniał świat na lepsze, a jego praca okaże się ważna na przykład w medycynie. Też eksperymentuje na sobie. Bada kolejne substancje, którymi się znieczula, by wytrzymać – presję na uczelni, nieporozumienia z profesorem opiekunem plus ciągłe poczucie upokorzenia, gdy nie ma z czego zapłacić za wynajęty pokój.