Po latach koszmarnych zmagań z punktozą, grantozą, parametryzacją, ewaluacją, akredytacją, krajowymi ramami kwalifikacji, kierunkowymi efektami kształcenia i innymi biurokratycznymi utrapieniami („Punktoza zabija naukę” POLITYKA 41/21), polska nauka ani rodzime uczelnie nie osiągnęły bynajmniej awansu w światowych rankingach, a nawet odnotowują w niektórych regres. Po co więc nękamy naukowców i naukowe instytucje administracyjnymi, biurokratycznymi, pożerającymi mnóstwo wysiłku, czasu i nerwów procedurami, które nie przynoszą efektów?
Kilka tygodni temu Ministerstwo Nauki i Edukacji podało wyniki oceny poszczególnych dyscyplin i placówek naukowych podsumowujące rezultaty ich pracy w minionych 5 latach. Poprzydzielano im kategorie (od najwyższej A+ do najgorszej C), na podstawie których zostanie im przyznany odpowiedni status, uprawnienia do prowadzenia studiów i przyznawania stopni naukowych oraz wielkość finansowania.
Już od kilkunastu miesięcy było wiadomo, że oceny te będą niemiarodajne i zafałszowane, bowiem minister Przemysław Czarnek arbitralnie pozmieniał kluczowe kryterium w nich stosowane, czyli punktację czasopism naukowych, za publikację w których pracownicy naukowi i zatrudniające ich instytucje miały otrzymać odpowiednią kategorię. Resortową decyzją poprzydzielano dodatkowe punkty czasopismom klerykalnym, związanym z placówkami kościelnymi i mającym narodowo-patriotyczny profil. A wszystko to nie tylko w trakcie okresu podlegającego ocenie, lecz także pod jego koniec, z obowiązywaniem wstecznym za cały ten okres.
To jasne, że zamiarem władającej resortem ekipy jest wypromowanie placówek odpowiadających jej preferencjom ideologicznym, wykazanie ich rzekomej wysokiej rangi, nadanie stosownych uprawnień i podniesienie statusu, a tym samym finansowego zasilania.