Dużo się mówi, mało się robi. Tym jednym zdaniem można skwitować przesadne nadzieje na pojawienie się męskiej antykoncepcji. Temat rozpala media od lat i kiedy tylko pojawia się najdrobniejszy sygnał ze strony naukowców, że powiodła się kolejna faza badań nad jakimś eksperymentalnym specyfikiem, natychmiast świat okrąża nowina, że medycyna wreszcie poradziła sobie z naturą.
Prawda jest dużo mniej optymistyczna, a droga do urzeczywistnienia męskiej antykoncepcji w formie podobnej do tej, którą od lat stosują kobiety, wydaje się nie mniej kręta niż ta, po której plemniki muszą dotrzeć do komórki jajowej. Co kilka lat słyszę o przełomowej tabletce lub plastrze z odpowiednią dawką hormonów, które skutecznie (ale odwracalnie!) zahamowałyby produkcję plemników. I co? Jakoś żaden z tych preparatów nie może trafić do otwartej sprzedaży, a media – rozpalone takim sensacyjnym newsem – szybko zapominają, na jakim etapie badań zakończyła się ich kariera.
Czytaj także: Polacy częściej myślą o wazektomii. „Podjęliśmy świadomą decyzję, że więcej dzieci nie będzie”
Plemniki: najwyżej milion
Tym razem chodzi o żel zawierający dwa hormony – 74 mg testosteronu i 8 mg octanu segesteronu – który 200 mężczyzn uczestniczących w drugiej fazie testów aplikowało sobie na plecy między łopatkami. Trudno w to miejsce wetrzeć coś samemu, więc rozumiem, że może to być pewna forma gry wstępnej przed właściwym stosunkiem z takim zabezpieczeniem.
Już od ósmego tygodnia codziennego smarowania liczba plemników zaczęła gwałtownie spadać, dochodząc do zaledwie miliona po 15 tygodniach (wcześniej panowie mieli ich dobrze ponad 15 mln).