Spadające odpady
Spadające odpady. Ryzyko, że kogoś zabije śmieć z orbity, wynosi 10 proc. Albo i więcej
Był rześki poranek 22 stycznia 1997 r., gdy Lottie Williams, spacerując z przyjaciółmi po parku w Turley, ujrzała na niebie jasny rozbłysk, a chwilę później spadającą gwiazdę. Kronikarze nie odnotowali, jakie pomyślała wtedy życzenie, ale można założyć, że nie prosiła o to, by obiekt spadł prosto na nią. Był to niemal 13-centymetrowy kawałek czegoś, co wyglądało jak wysuszony poczerniały liść, ważący nie więcej niż pusta puszka po napoju. Dzięki dużej powierzchni przy małej wadze przybysz z niebios mógł opadać powoli, a pani Williams nic się nie stało. Przedmiot odbił się od ręki i spoczął w trawie.
Był to wykonany z włókna szklanego fragment drugiego stopnia rakiety Delta II, która dziewięć miesięcy wcześniej wyniosła na orbitę satelitę Sił Powietrznych USA i odtąd okrążała planetę stopniowo coraz niżej. Deformacja i osmalenie to skutek temperatury co najmniej 1,2 tys. st. C, do jakiej został podgrzany w trakcie niekontrolowanego wejścia w atmosferę. Kawałki rakiety opadły na Oklahomę i Teksas.
Lottie miała szczęście, ale prawdziwym fartem może się pochwalić farmer spod Georgetown. Na jego ranczo spadł – zaledwie 50 m od domu – największy fragment rzeczonej rakiety: zbiornik paliwa o masie ćwierci tony.
Znacznie mniej powodów do radości miała załoga frachtowca „Dai Chi Chinei”, który 5 czerwca 1969 r. przepływał przez wąską zatokę między wybrzeżem syberyjskiego Kraju Chabarowskiego a wyspą Sachalin. Jakiego trzeba mieć pecha, by statek kosmiczny uderzył w taką łupinę? Pływająca jednostka doznała poważnych uszkodzeń, a pięciu członków załogi zostało ciężko rannych. Szkody prawdopodobnie spowodowała rakieta, nad którą Sowieci stracili kontrolę na wczesnym etapie lotu. Oficjalnie się do niej nie przyznali, ale wysłali dwa okręty, by zebrały szczątki.