Czytając chwytliwe tytuły, które w ostatnich dniach pojawiły się na stronach codziennych portali informacyjnych: „Grypa uderzyła wcześniej”, „Coraz więcej infekcji”, „Alarmujący wzrost zachorowań”, można odnieść wrażenie, że stanęliśmy w obliczu bezprecedensowego kataklizmu biologicznego, którego nikt nie był w stanie przewidzieć. Tak, oto znów początek kalendarzowej zimy – znów sezon infekcji i znów media przypominają: uwaga, kaszel, kichanie, grypa nadeszła!
Po pandemii covid-19 i po pięciu latach globalnej korepetycji z wirusologii mogłoby się wydawać, że świadomość rytmu sezonowych bakcyli wreszcie osiągnęła przyzwoity poziom. A jednak... Zachowujemy się jak pasażerowie Titanica, którzy co rok z tym samym autentycznym zdumieniem odkrywają, że góra lodowa jest zimna.
Czytaj także: Kilka zaraz naraz. Polskę gnębią „stare i dobrze znane” epidemie, system jest na krawędzi
O co chodzi z wariantem K w grypie?
W tym roku media dostały do rąk argument, który pozwala im wyjść poza ramy zwykłego „sezonu na katar”. Pojawił się on: wariant K. Jak donosi Główny Inspektor Sanitarny, tegoroczna grypa rzeczywiście postanowiła nieco podkręcić tempo i według najnowszych danych liczba zachorowań podwaja się teraz z tygodnia na tydzień. – W ubiegłym tygodniu notowaliśmy w Polsce do 30 tys. zakażeń, ale nie zdziwię się, jeśli w przyszłym będzie to już 60 tys. – mówi dr Paweł Grzesiowski.
Lecz nie ma w tym krzty paniki. Mamy obecnie 80 zachorowań na grypę w przeliczeniu na 100 tys.