Świat wstrzymał oddech na wieść o rosnącej lawinowo liczbie zachorowań na świńską grypę. Najpierw mówiono o stu, potem kilkuset, a po dwóch dniach już o 1300 przypadkach zainfekowanych nowym wirusem. Co gorsze, zarazek opuścił meksykański matecznik i przedostał się do USA, Kanady, a także do Nowej Zelandii (gdzie kwarantannie poddano uczniów, którzy z objawami grypy wrócili właśnie z Ameryki Płn.). Prawdopodobnie mamy go już w Europie. To typowe dla wirusa, który bez trudu może pokonać zastawione na niego pułapki: przenosi się przecież w postaci aerozolu; jeden kichający i kaszlący chory, nie odizolowany od otoczenia, jest w stanie zakazić setki. Eksperci od dawna ostrzegają: zegar grypy tyka, choć nie wiadomo, która jest godzina. Czy wirus z Meksyku to właśnie ten, który wywoła kolejną pandemię?
Ostatnia nawiedziła świat w 1968 r., więc po 50 latach musimy liczyć się z nadejściem następnej. Taka jest natura zarazka, który co pewien czas przełamuje bariery ochronne. A tym razem przeciwnik okazał się wyjątkowo przebiegły: stworzył hybrydę złożoną z materiału genetycznego aż trzech różnych swoich kuzynów pochodzących od świń, ptaków i ludzi. To paskudna odmiana, bo jeśli medycyna lepiej lub gorzej potrafi sobie już radzić z każdym z tych wirusów oddzielnie, to ich połączenie cofa nas do początku badań. Nie ma szczepionki, która byłaby aktywna na tak zmutowany zarazek. Są tylko dwa leki, oseltamivir i zanamivir, które niwelują objawy (stare leki na meksykańską odmianę nie działają).
Można oczywiście lekceważyć zagrożenie, wietrzyć spisek firm farmaceutycznych zainteresowanych sprzedażą szczepionek i leków, ale nie ulegając panice powinniśmy rozsądnie podejść do zagrożenia.