Minister Spraw Zagranicznych Radosław Sikorski zapytany w jednym z wywiadów, dlaczego nie jeździ już do Chobielina, swej ukochanej posiadłości pod Bydgoszczą, odparł z rozbrajającą szczerością, że szkoda na to czasu, bo kiedyś podróż trwała nie więcej niż trzy godziny, a teraz znacznie powyżej czterech. Ta wyprawa po prostu przestała być zabawna i bezpieczna.
Odległość Warszawa-Chobielin pozostała ta sama. Co więc się zmieniło? Okoliczności. Zakorkowane drogi – sprawa banalna i oczywista. Ale ta zabawna anegdotka jest tylko przebłyskiem większej całości. Dobrze ilustruje to, jak nasze państwo przestaje być wydolne na tych płaszczyznach, na których styka się z obywatelem. Jak wieloletnie zaniedbania, marazm i błędne decyzje powodują w efekcie utrudnianie nam codziennego życia, pracy, prowadzenia firmy. Opowieść Sikorskiego pokazuje, jak nasze państwo staje się kompletne zbetoniałym, ociężałym kolosem, który nie radzi sobie z ogarnięciem rzeczywistości, a przez to coraz bardziej odrywa się od realności i codziennego życia Polaków. Szczególnie pokolenia dzisiejszych 30-latków, które żyje już w epoce globalnej, błyskawicznej, cyfrowej. Od tego pokolenia się wymaga (życie, otoczenie, pracodawcy), ale ono też jest wymagające. Dla tego pokolenia Polska stała się bolesną dolegliwością, przykrym obowiązkiem, objazdem, zwężeniem na świeżo oddanej do użytku drodze.
Doskonale wyczuł ten nastrój Donald Tusk, prowadząc dwa lata temu Platformę do wyborczego zwycięstwa. Nieprzypadkowo udało mu się zmobilizować tak wiele elektoratu w wieku 18-35 lat. Ci młodzi, przez których na warszawskich Kabatach trzeba było dwa razy dowozić karty do głosowania, odrzucili wizję Polski braci Kaczyńskich – moralnie wzmożonej, instytucjonalnie podnieconej, bezpardonowo wkraczającej w prywatność obywatela – i wybrali obietnicę państwa przyjaznego, sprawnie zorganizowanego, które jeśli nie pomaga, to przynajmniej nie przeszkadza w konsumowaniu owoców ciężkiej codziennej pracy.