Od kilku dni trwają wzajemne złośliwości między LOT-em a Grupą PKP. Zaczęło się od wielogodzinnych opóźnień pociągów, spowodowanych oblodzeniem sieci trakcyjnej na południu Polski. Gdy kolejarze przepraszali za brak informacji dla pasażerów i nieumiejętność zorganizowania komunikacji zastępczej, LOT postanowił przystąpić do ofensywy. Zwiększył pulę tanich biletów (po ok. 100 zł w jedną stronę) na podróże po Polsce w najbliższych tygodniach. A w swoich reklamach wskazywał na samolot jako na pewniejszy środek transportu w tych trudnych dniach. Przedstawiciele kolei oburzali się na taką, ich zdaniem, nieetyczną reklamę. Obiecali, że sami podobnej nie zorganizują, w przypadku katastrofy jakiegoś samolotu.
I tak oto pasażer mógłby pomyśleć, że konkurencja czyni cuda. Przez wiele lat traktowany był jako zło konieczne zarówno w samolotach, jak i pociągach, a teraz spółki wręcz biją się o niego. I bardzo dobrze. Szkoda tylko, że wszystkie te spółki same są w trudnej, jeśli nie tragicznej sytuacji. A ich oferta dla tegoż pasażera, po bliższym spojrzeniu, wcale nie zachwyca.
Bo przecież LOT, borykający się z wielomilionowymi stratami i panicznie szukający inwestora, ma nad wyraz skromną siatkę połączeń krajowych. Z Warszawy możemy polecieć raptem kilka razy dziennie do Krakowa, Poznania, Wrocławia, Gdańska, Szczecina i Rzeszowa. Loty do Bydgoszczy czy Zielonej Góry zostały zlikwidowane jako nierentowne, a do Katowic samolot lata póki co… raz w tygodniu! Swoistym kuriozum jest fakt, że w tak dużym państwie LOT nie oferuje absolutnie żadnych bezpośrednich połączeń z pominięciem Warszawy (np. z Krakowa do Gdańska albo Wrocławia do Szczecina).
Z pewnością powietrznego środka transportu też bywa różnie.