List gończy policji księstwa Liechtenstein głosi: „Mężczyzna, 180 cm wzrostu, silnej budowy ciała, oczy brązowe, włosy ciemnobrązowe, nosi okulary lub szkła kontaktowe”. Heinrich Kieber mieszka podobno pod przybranym nazwiskiem w Australii, na wszelki wypadek niemiecki wywiad dał mu jeszcze dwa zapasowe paszporty. To on w 2008 r. sprzedał Republice Federalnej zestaw płyt z danymi klientów banku LGT w Liechtensteinie, uruchamiając największe w historii Niemiec śledztwo w sprawie unikania podatków. Ale według niektórych doniesień, Kieber był tylko przynętą rzuconą mediom i wściekłym klientom, by nie wpadli na trop prawdziwego złodzieja. Ktokolwiek ukradł, ma coraz więcej naśladowców.
W ubiegłym tygodniu Angela Merkel zatwierdziła zakup kolejnego pakietu danych, tym razem skradzionych z banku Crédit Suisse w Szwajcarii. Do służb skarbowych miał zgłosić się anonimowy informator. Za płytę CD z nazwiskami 1,5 tys. uciekinierów podatkowych żąda 2,5 mln euro. Do odzyskania jest podobno 100 mln. Nic dziwnego, że w Niemczech wybuchła debata. Kupowanie danych od złodzieja kłóci się z chadecką etyką. Z kolei współrządzący liberałowie tradycyjnie reprezentują przedsiębiorców, wśród których wielu może mieć tajne konta w Szwajcarii. Rysuje się też problem prawny: w związku z poprzednim zakupem do Trybunału Konstytucyjnego w Karlsruhe wpłynęła już skarga na rząd o posługiwanie się informacjami z przestępstwa. Mimo to Merkel dała zielone światło.
Handel danymi bankowymi to uboczny skutek wojny z terroryzmem. Po 11 września 2001 r. Ameryka i Europa zaostrzyły kontrole nad przepływami finansowymi z rajów podatkowych i państw o wysokim poziomie tajemnicy bankowej, podejrzewając, że za ich pośrednictwem może być finansowany terroryzm.