Można się było spodziewać, że wcześniej czy później ten moment nadejdzie. Niektórzy wprawdzie łudzili się, że ożywienie europejskiej gospodarki pociągnie i motoryzację, ale cudów nie ma. Przemysł samochodowy przez ostatni rok żył dzięki finansowym kroplówkom zafundowanym przez rządy państw unijnych. Dopłaty, oferowane osobom złomującym stare auta i kupującym nowe, działały jak środek uśmierzający ból. Niczego nie leczyły, ale przeciwdziałały zapaści. Kiedy kroplówka kapać przestała, ból wrócił. A wraz z nim strach, co będzie dalej.
Bo poza spadkiem sprzedaży, przemysł samochodowy cierpi też na inne dolegliwości, jak choćby wzrost cen surowców. Ruda żelaza ostatnio podrożała o kilkadziesiąt procent i to się przełożyło na ceny stali, głównego surowca do produkcji aut. Skutki tej podwyżki trudno będzie przerzucić na klienta na słabnącym rynku, gdzie tyle firm walczy o przetrwanie.
Ubiegłoroczna kroplówka nie była też serwowana sprawiedliwie. Skorzystały głównie koncerny produkujące masowo w miarę tanie modele małolitrażowe, bo tylko na takie stać było właścicieli starych gratów. Wśród beneficjentów był Fiat, a nasze zakłady w Tychach nie były w stanie nastarczyć z dostawami Fiatów Panda oraz 500. Dlatego dziś Fiat obrywa najbardziej: kwietniowy spadek turyńskiego koncernu na rynku UE wyniósł aż 27 proc. Spadek zanotował też Volkswagen, który wcześniej korzystał na akcji dopłatowej.
Nie jest to dobra wiadomość dla polskiej gospodarki, bo Fiat i Volkswagen mają swoje zakłady także w Polsce. Zobaczymy, jak się to odbije na polityce obu koncernów. Zresztą nie tylko tej dwójki, ale także innych firm motoryzacyjnych, działających w Polsce, które w mniejszym lub większym stopniu borykają się z podobnymi problemami.