Polska droga do wprowadzenia euro jest kręta i najeżona pułapkami. Kiedy wstępowaliśmy do Unii Europejskiej, powszechnie zakładano, że wejdziemy do unii monetarnej w 2008 lub 2009 r. I rzeczywiście, w 2007 r. zdołaliśmy spełnić wszystkie ekonomiczne kryteria, które upoważniają do złożenia w Komisji odpowiedniego wniosku. Tyle że w międzyczasie były wygrane przez PiS wybory. Nowa koalicja zrezygnowała z tej wyjątkowej okazji. Patrzyła spokojnie, jak do eurolandu wchodzą Słowacy.
Po zmianie rządu nastąpiła szybka mobilizacja. 10 września 2008 r., otwierając Forum Ekonomiczne w Krynicy, premier Donald Tusk zapowiedział możliwość wprowadzenia w Polsce euro w 2011 r. Pięć dni później wybuchł globalny kryzys, który spowodował gwałtowny wzrost naszego deficytu budżetowego i długu publicznego. Kiedy otrząsnęliśmy się z szoku, rząd ogłosił, że realny termin dla euro to lata 2014–15. I kolejny raz, jak na złość, system, tym razem europejski, zaczął trzeszczeć. Na skraju bankructwa stanęła Grecja, a całą strefę ogarnęła panika. Źródeł tego kryzysu trzeba szukać w momencie narodzin euro.
Na skraju bankructwa
W 1970 r. premier Luksemburga Pierre Werner sporządził raport, w którym zalecił wprowadzenie w EWG wspólnej waluty. Plan ten został niby odłożony na półkę, ale jego publikacja rozpoczęła trwający latami spór. Część krajów, na czele z Francją, parła do szybkiego wprowadzenia wspólnej waluty argumentując, że przyspieszy to proces europejskiej integracji. Odmienne stanowisko zajęli Niemcy, od lat przyzwyczajeni do twardej marki, opartej na mocnych fundamentach zdrowej polityki budżetowej.