O wadze decyzji świadczy fakt, że z wyrazami uznania dla chińskich władz pośpieszył Barack Obama i czołówka światowych przywódców. Waszyngton od miesięcy wzywał Pekin, by zezwolił na aprecjację swojej waluty – według wyliczeń Peterson Institute for International Economics renminbi powinno być o 24 proc. silniejsze względem dolara. Nie jest, bo chiński bank centralny sztucznie zaniża jego wartość, skupując w tym celu ogromne ilości dolarów napływających do Państwa Środka.
Chińczycy sprzęgli swoją walutę z amerykańską dwa lata temu. Przeczuwając turbulencje kursowe wskutek globalnej recesji, chcieli uniknąć sytuacji, w której ich eksport do USA stałby się znacząco mniej opłacalny. Tyle że w świecie rozwiniętym, gdzie kursy większości walut są płynne, takie działania uchodzą za rodzaj nieuczciwej konkurencji. Słabe renminbi chroni chiński eksport, ale dławi też import z USA, powiększając i tak rekordowy deficyt handlowy tego kraju. A to najważniejsza z globalnych nierównowag, które według ekonomistów przyczyniają się do tego, że światowa gospodarka rozwija się od kryzysu do kryzysu. Czyżby Chiny przejęły się zatem krytyką ich polityki kursowej?
Nic z tych rzeczy. Po pierwsze widzą, że minęły turbulencje kursowe, a wraz z nimi zagrożenie dla chińskich eksporterów. Po drugie wiedzą, że z czasem będą musiały uwolnić kurs renminbi, jeśli chińska waluta ma dołączyć do światowej czołówki. Po trzecie dolar przestaje być dla niej jedynym punktem odniesienia w sytuacji, gdy największa część chińskiego eksportu wędruje dziś do Unii Europejskiej. Chińczycy łaskawie spełniają więc prośbę Amerykanów, przy okazji wytrącając im broń z ręki przed nadchodzącym szczytem G20 w Toronto. Amerykański eksport do Chin zapewne wzrośnie, ale spadnie też chiński apetyt na obligacje skarbu USA, bo Pekin będzie miał mniej dolarów do ulokowania. A renminbi i tak będzie zyskiwało – na wartości i politycznym znaczeniu.