Firma pewnego przedsiębiorcy z Otwocka zachowywała się nietypowo. Przyjmowała do pracy tylko panie, i wyłącznie w dziewiątym miesiącu ciąży. Takie, których wszyscy inni pracodawcy, nie wyłączając zagorzałych zwolenników polityki prorodzinnej, unikają jak ognia. Bo wiadomo – za chwilę urodzą, pójdą na macierzyński i tyle będzie z nich pożytku. Tymczasem biznesmenowi z Otwocka właśnie o to chodziło. W najlepszym okresie jego firma zatrudniała aż 150 kobiet u progu macierzyństwa. Właściciel był w tym gronie jedynym mężczyzną.
W dodatku płacił załodze „jak za zboże” – 8107 zł miesięcznie. Tak przynajmniej wynikało z jego deklaracji. Tyle że dla niego nie była to płaca, czyli koszt, ale inwestycja, z której spodziewał się fantastycznej stopy zwrotu. Płacił to określenie niewłaściwe także z innego powodu. Przyszłe matki, choć zatrudniane jeszcze przed porodem, na pierwsze pieniądze mogły liczyć dopiero po szczęśliwym rozwiązaniu.
Imponujące przebicie
Biznesplan przedsiębiorcy z Otwocka był prosty i opierał się na obowiązujących przepisach. Młode matki zyskują prawo do urlopu macierzyńskiego, a więc także do zasiłku równego zarobkom już po wpłaceniu jednej składki do ZUS. Najwyższy wymiar macierzyńskiego jest równowartością 250 proc. średniej krajowej i wynosi 8107 zł. Żeby go otrzymywać przez 20 tygodni, a więc prawie pięć miesięcy, trzeba wpłacić do ZUS około 3 tys. zł. Przebicie jest więc imponujące. Zasiłek macierzyński wypłacany jest z funduszu chorobowego, z którego pracownik może korzystać dopiero po trzech miesiącach wpłacania za niego składek. Dla młodych matek zrobiono wyjątek.