Dla Lenina Trocki nie był komunistą, więc nie dziwi mnie, że dla Gwiazdowskiego nie jest liberałem Balcerowicz czy Boni. To się mieści w logice walki różnych nurtów wewnątrz wielkich ideologii. Polski problem polega w dużej mierze na tym, że przez kilkanaście lat liberalizm funkcjonował raczej jak sztywna religijna doktryna (którą nazwałem wulgatą), niż jak żywa intelektualnie tradycja. Pogłos tego słychać, gdy Gwiazdowski pisze o Friedmanowskiej krytyce pierwszych reform Balcerowicza. Friedman jest tu papieżem (dla wielu liberałów nim był), a Balcerowicz lokalnym biskupem, który poszedł na oportunistyczny kompromis z pogańską rzeczywistością.
Ale problem jest poważniejszy i ujawnia się w jednym z ostatnich zdań glosy, gdzie Gwiazdowski pisze: „jak ktoś mówi o liberalnym populizmie, to chyba za dużo się naczytał o demokracji socjalistycznej, bo te pojęcia tak samo do siebie nie pasują”. Sęk w tym, że jest niestety inaczej. To, co starsze pokolenie zna jako „demokrację socjalistyczną”, było patologią idei socjalistycznej, powstałą po przeszczepieniu jej z Zachodu na cywilizacyjnie zacofany i nieprzygotowany kulturowo grunt wschodnioeuropejski, a potem też azjatycki, afrykański etc. (Wszak socjalizm francuski, niemiecki, włoski, skandynawski nie kłócił się z demokracją i nie stworzył horrendum). Podobny los spotkał liberalizm, gdy trafił na zacofany po realsocjalistycznym półwieczu grunt wschodnioeuropejski.
Stary, wyrafinowany, bogaty, zróżnicowany nurt ideologiczny w praktyce został odrzucony, a do użycia – zwłaszcza do publicznej świadomości – weszła ekonomiczna wulgata, czyli doktryna w okrojonej dla ubogich wersji typu demo.