Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Rynek

Dziurawe szyny

Czy akcja "Tiry na tory" ma sens?

Akcja ze wszech miar słuszna, ale trochę oderwana od polskiej kolejowej rzeczywistości.
materiały prasowe

30 proc. wypadków z udziałem TIR-ów kończy się śmiercią – straszą billboardy przy naszych drogach. I pewnie mają rację, bo przy wciąż kiepskiej infrastrukturze kawalkady ciężkich pojazdów jeszcze zwiększają ryzyko wypadku. Współfinansowana ze środków budżetowych kampania ma po raz kolejny promować chwytliwe hasło „Tiry na tory”. Do jej kosztów dołożyła się nawet Unia Europejska, która zdecydowanie bardziej niż nasz rząd, promuje kolej jako ekologiczną alternatywę dla transportu drogowego.

I nagle, w samym środku tejże kampanii, prezes spółki PKP Polskie Linie Kolejowe, odpowiedzialnej za stan naszych torów, prezentuje dramatyczne dane. Na doprowadzenie polskiej sieci kolejowej do przyzwoitego stanu potrzeba 47 mld zł. W najbliższym latach grozi nam zamknięcie kilku tysięcy kilometrów linii, bo na ich bieżące utrzymanie, nie mówiąc o kompleksowych remontach, nie ma pieniędzy. A do tego modernizacje, choćby trasy ze stolicy do Gdańska, to inwestycje na wiele lat. A w tym czasie przepustowość takiej linii drastycznie spada, podobnie jak prędkość jazdy po niej. Efekt? Odpływ zarówno pasażerów, jak i przewoźników towarowych.

Tiry na tory, czyli mówiąc oficjalnie, promocja transportu intermodalnego, to pomysł, na który Europa Zachodnia wpadła już wiele lat temu. W Polsce to na razie absolutny margines – stanowi niecałe 2 proc. całości przewozów. Ale przy obecnym stanie infrastruktury kolejowej trudno liczyć na szybką poprawę.

Średnia prędkość pociągu towarowego w Polsce to 20-25 km na godz., ale nie brakuje też linii, po których można jechać najwyżej 10 km na godz. Przy przewozach węgla czy kruszywa to może się opłacać, ale takie warunki wykluczają od razu wiele firm spośród grupy klientów kolei.

Reklama