Najpierw zazwyczaj jest list. Czasem przychodzi po kilku tygodniach albo miesiącach, ale zdarza się też, że dopiero po paru latach, gdy niespłacany dług zdążyliśmy już wymazać z pamięci. Jest utrzymany w tonie grzecznym, choć stanowczym, nierzadko z subtelnie zawoalowaną groźbą. Ma trochę postraszyć, a równocześnie uspokoić – jest przecież jeszcze dla dłużnika szansa, choć z każdą chwilą coraz mniejsza.
Jednak największą niespodzianką jest często nazwa wierzyciela, który żąda od nas oddania pieniędzy. Zamiast znanego nam banku czy operatora telewizji kablowej pojawia się ktoś, o kim nigdy w życiu nie słyszeliśmy. To znak, że nasz dług został sprzedany. Ale jak mogło do tego dojść? I czy to zgodne z prawem?
Pierwszy niepokojący sygnał dla każdego banku to opóźnienie w spłacie raty kredytu. Oczywiście, jeśli wynosi ono kilka dni, zazwyczaj jedynym śladem pozostaje adnotacja w odpowiednim systemie komputerowym. Ale im dłużej zwlekamy z przelaniem pieniędzy, tym większe prawdopodobieństwo, że bank zacznie się interesować naszym przypadkiem. Kiedy? Już w momencie nawet najdrobniejszego opóźnienia zostajemy zaklasyfikowani przez dział windykacji do jednej z grup klientów. Takich informacji oczywiście nigdy nie uzyskujemy, ale na podstawie różnych kryteriów bank dokładnie ocenia ryzyko niewypłacalności każdego klienta. Od tego zależy, jak szybko i jak zdecydowanie zacznie działać.
Strategie banku
Klient, który częściej spóźnia się ze spłatą, a zaległa kwota jest wyższa, musi liczyć się z dość szybką reakcją. Esemesy i telefony będą często ponawiane, bo statystyka wskazuje, że taki kredytobiorca łatwo może sprawić kłopoty.