Wyobraźmy sobie taki scenariusz: dzięki zgodnej współpracy prezydenta z bankiem centralnym za dwa, trzy lata inflacja w USA wzrasta do poziomu 20 proc. w skali roku, co drastycznie zmniejsza atrakcyjność dolara jako lokaty oszczędności i powoduje jego znaczne osłabienie wobec euro i jena. Zaczyna się śmiertelny wyścig: albo Unia Europejska i Japonia również postarają się osłabić inflacją swoje waluty, albo ich eksport na amerykański rynek się załamie. Konsekwencje? Globalny chaos, globalna drożyzna. Trudno wykluczyć też inny scenariusz: w feralnym 2013 r. nowo wybrany republikański prezydent stawia Pekinowi ultimatum: albo Chińczycy godzą się na natychmiastowe upłynnienie kursu juana, a w ślad za tym prawdopodobne wzmocnienie chińskiej waluty o co najmniej 30–40 proc., albo USA wprowadzają drastyczne ograniczenia ilościowe dla importu z Chin na amerykański rynek. Konsekwencje? W ogóle trudne do wyobrażenia. Dobrze, jeśli skończyłoby się „tylko” na gospodarczej wojnie.
Jeszcze cztery lata temu takie rozważania można by uznać za absurdalne. Owszem, kursy walutowe od dawna już nie były stabilne, jedne kraje odnotowywały chroniczny deficyt handlowy, a inne utrzymywały nadwyżki. Ale w samym sercu światowych finansów – tam, gdzie emituje się dolary, euro i jeny – panowała względna równowaga. Była ona na tyle trwała, że niektórzy ekonomiści (w tym ekonomiczny noblista Robert Mundell, wyrocznia w sprawie kursów walutowych) na przełomie wieków sugerowali, by na stałe powiązać ze sobą kursy trzech najważniejszych walut świata. Do głowy przychodził im nawet możliwy poziom tych trwałych kursów: jeden dolar za jedno euro, za sto jenów. To miał być koniec niepewności, koniec zysków dla spekulantów, koniec rynkowych wahań, a do tego mocne wędzidło nałożone bankom centralnym, które musiałyby dbać o to, by np.