Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Rynek

Giełda na giełdzie

 

 

Przygotowania kontrolowanej przez państwo warszawskiej giełdy do… wejścia na giełdę (już jako spółki publicznej)  trwały niemal dekadę, ale pewnie mało kto żałuje, że aż tak długo musiał czekać. Po wczorajszym debiucie niemal wszyscy tryskają optymizmem: przedstawiciele rządu, zarząd spółki i przede wszystkim drobni gracze. Minister Skarbu trafił w swój czas.

Państwowy właściciel nosił się z tą decyzją jak kura z jajem. Pomysłów jak i komu sprzedać GPW, łączyć ją z silniejszym i większym parkietem, czy też może samemu próbować przejęcia, było więcej niż ministrów skarbu, a zmieniali się przecież często. Wiadomo było jedno: utrzymywanie na stałe państwowej kurateli nad tą na wskroś rynkową instytucją nie służy jej rozwojowi a także źle kojarzy się  inwestorom. Funkcjonujące w podobnych warunkach europejskie giełdy zazwyczaj więdły. Tym razem było inaczej, bo GPW miała szczęście do prezesów (tylko dwóch na blisko 20 lat istnienia) a państwowy właściciel – co rzadkość – niespecjalnie wtrącał się do jej funkcjonowania. Na dłuższą metę ta kuratela nie była jednak potrzebna, efektywna i dobrze, że wreszcie zmalała. Skarb państwa ma jeszcze 35 proc. akcji, ale i to powinien sprzedać. Przy obecnych rozmiarach dziury budżetowej każdy miliard się przyda.

Debiut okazał się udany nie tylko dlatego, że warszawski parkiet szybko się rozwija a spółka przynosi przyzwoite  zyski, ale także dlatego, że do sprzedaży doszło w dobrym punkcie koniunkturalnego cyklu.  Indeksy giełdowe w Warszawie biją właśnie swoje dwuletnie rekordy, dzięki niedawnym decyzjom amerykańskiego banku centralnego, który skupuje miliardy rządowych obligacji, na międzynarodowych rynkach pojawił się gorący kapitał szukających nowych okazji do inwestowania.

Reklama