Pozostałą część, którą teraz inwestują w akcje, fundusze otrzymywałyby nadal w gotówce i nadal mogłyby lokować je na giełdzie. Nie zmieniłaby się więc wysokość składki do OFE. Obligacje emerytalne każdego roku byłyby oprocentowane w wysokości równej wzrostowi PKB. Czyli nasze konta rosłyby w tym samym tempie jak gospodarka, w razie recesji – mogłyby nawet nieco topnieć. Zarobek z części składki, zainwestowanej w akcje, tak jak obecnie, zależałby od koniunktury giełdowej.
Czym to się różni od stanu obecnego? Obligacje Skarbu Państwa oprocentowane są nieco wyżej – tu byśmy stracili. Ale nie byłoby żadnego uzasadnienia, by od obligacyjnej części składki fundusze nadal pobierały prowizję (do niedawna aż 7 proc., obecnie 3,5). Te 3,5 proc. zostawałoby na naszych kontach. W sumie więc cała operacja zapewne by nam się opłaciła. Krytycy pomysłu nazywają ją jednak „nacjonalizacją” naszych prywatnych pieniędzy, podkreślając, że w jej wyniku kapitałowa część naszej emerytury zależałaby od państwa, czyli – polityków. Kłopot w tym, że teraz też tak jest – to samo państwo, które gwarantuje wykup obligacji emerytalnych, gwarantuje także wysokość zarobku na papierach skarbowych. Zaś wyższe oprocentowanie obligacji skarbowych finansowane jest z kieszeni podatników, czyli – naszych.
Dla instytucji finansowych i związanych z nimi ekspertów, którzy na pomyśle Rady nie zostawiają suchej nitki, obligacje emerytalne mają jeszcze jedna wadę – nie można byłoby nimi handlować. Wyschłoby jedno z obecnych źródeł zarobku. Rządowi zaś taki właśnie nierynkowy typ papierów daje nadzieję, że Bruksela nie będzie ich zaliczać do naszego długu. Może to być jednak nadzieja złudna. Mimo to ten właśnie wariant wydaje się najsensowniej godzić interesy prawie 15 mln członków OFE i budżetu. Wbrew pozorom – nie są one ze sobą sprzeczne.