W zasadzie zmiany, o których głośno w mediach, są dla każdej firmy wielką szansą – na darmową promocję, na opowiadanie o lepszej niż dotąd ofercie, na zachęcanie do skorzystania ze swoich usług. Linie lotnicze nowe rozkłady prezentują z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Koleje starają się od nich uczyć – Deutsche Bahn, austriackie ÖBB czy szwajcarskie SBB informacje publikują już na początku listopada. Wtedy też uruchamiają możliwość rezerwacji biletów. Wszystko po to, aby pasażer – czyli klient – nie był zaskoczony w drugą niedzielę grudnia. Wtedy bowiem w większości krajów naszego kontynentu cyklicznie co roku zmienia się rozkład jazdy. Ale Polska stosuje własną taktykę.
U nas rozkład to przez wiele tygodni pilnie strzeżona tajemnica. Gdyby nie przepisy, zobowiązujące przewoźnika do podania go do wiadomości przynajmniej siedem dni przed wejściem w życie, aż strach pomyśleć, kiedy dowiedzielibyśmy się o nowych godzinach odjazdów. Kiedyś spółka PKP Intercity organizowała chociaż konferencje prasowe, prezentując nową ofertę. Ale nowy prezes postanowił się nie przemęczać i z tej darmowej promocji w mediach zrezygnował. Do tego zarządzająca torami spółka PKP Polskie Linie Kolejowe w ostatniej chwili podaje zmiany na liniach, gdzie trwają remonty – a tych coraz więcej. Efekt tej polityki możemy właśnie obserwować.
Chaos, sprzeczne informacje na tablicach stacyjnych i w wyszukiwarkach internetowych, na ostatnią chwilę aktualizowanych, zdezorientowane kasjerki i wściekli pasażerowie. Zamiast zmiany wykorzystać do zdobycia nowych klientów, spółki kolejowe robią wiele, aby stracić tych, którzy wciąż chcą jeździć po torach, a nie drogach. Kto w tym całym zamieszaniu zwrócił uwagę na takie pozytywne elementy, jak więcej pociągów regionalnych na Mazowszu i w Wielkopolsce?