Reforma polskiego systemu emerytalnego, przeprowadzona przez rząd Jerzego Buzka w 1999 roku, była przez lata ukazywana jako nasz cywilizacyjny sukces. Przestawienie systemu ubezpieczeń tak, aby każdy obywatel miał indywidualne konto, na którym odkładane będą pieniądze na starość, w wielu europejskich rządach przedstawiano jako duże osiągnięcie. Już za 20-30 lat ten pomysł może nas ochronić przed skutkami starzenia się społeczeństwa, a więc głównym słabym punktem wszystkich dzisiejszych systemów emerytalnych, wywodzących się jeszcze z ery kanclerza Bismarcka (i zakładających pełną zastępowalność pokoleń).
Niestety - ta śmiała reforma miała jeden feler. Nie została dokończona. Żaden kolejny rząd nie odważył się pozbawić prawa do wcześniejszych emerytur licznych uprzywilejowanych grup zawodowych (m.in. rolników, górników, policjantów). Nie monitorowano też na bieżąco stabilności całego systemu. Nie wpłacono też do systemu dodatkowych pieniędzy, pochodzących z prywatyzacji (a takie założenie zrobił rząd Buzka). Tymczasem okazało się, że twórcy reformy nie docenili jej kosztów. Dla państwowej kasy oznacza to bowiem faktycznie utrzymywanie przez 2-3 dekady dwóch równoległych systemów emerytalnych - starego i "nowego". To obciążenie - w czasach gospodarczej prosperity dyskretnie przemilczane - objawiło się z całą mocą w czasie kryzysu gospodarczego.
Ratowanie kasy państwa
Już w zeszłym roku minister finansów Jacek Rostowski oraz kluczowi doradcy strategiczni, jak minister Michał Boni, alarmowali premiera Tuska, że Polski zwyczajnie nie stać na tak drogą reformę. Zanim społeczeństwo odczuje jej dobroczynne skutki, dwa równoległe systemy emerytalne - dla uproszczenia nazwijmy je ZUSowskim oraz OFE - które trzeba na kilka sposobów wspierać z państwowej kasy, dokumentnie wydrenują budżet państwa, które podzieli losy Grecji czy Irlandii.