Przywódcy państw na świecie wpadli w tryby dojutrkowości. Unikają wszelkich zmian, reform i zawirowań. Ich głównym staraniem jest amortyzowanie wszelkich wstrząsów jakie mogłyby dotknąć wyborców. Widać doszli do wniosku, że jest to najlepsza strategia by zachować władzę. Całkiem niewykluczone, że jest to wniosek słuszny – klasa polityczna jest bardzo stabilna, a władza przechodzi z rąk do rak wciąż tej samej grupy osób. To jest do czasu, aż wieloletnie zaniechania doprowadzą do załamania systemu. Gniew ulicy jest wtedy znacznie straszniejszy niż spadek w sondażach popularności o kilka punktów procentowych. Przekonali się już o tym władcy Afryki Północnej, Grecji, Irlandii. Niebawem chyba przyjdzie kolej na następnych, bo lista zaniechań jest bardzo długa we wszystkich krajach rozwiniętego świata. Czekają nas trudne i ciekawe czasy.
Historia psucia gospodarki w krajach zachodnich jest już dość długa. Wynika ona z dziwacznej interpretacji, kontrowersyjnych samych w sobie, nauk ekonomicznych J.M. Keynesa. Sugerował on by walczyć z recesją za pomocą deficytu budżetowego – pobudzając tym samym gospodarkę. Politycy doszli do wniosku, że pobudzania gospodarki nigdy dosyć. A co działa w czasie recesji powinno działać i w czasach prosperity, zatem operowanie w warunkach deficytu stało się normą. Szybszy rozwój gospodarczy stać się miał gwarantem wygrania kolejnych wyborów. Tymczasem niezauważenie wzrastał we wszystkich krajach dług publiczny. Oczywiście niezauważenie do czasu, aż państwa przestawały być w stanie spłacać swoich zobowiązań. Góry długu już przywaliły Islandię, Grecję, Irlandię. Następne kraje europejskie są już w kolejce. W niepewnej sytuacji jest też Japonia z długiem powyżej 200% PKB i USA, którego głównym nabywcą obligacji jest jego własny bank centralny FED.