Stosunki hiszpańsko-portugalskie nie zawsze należały do najłatwiejszych, ale dziś niewiele im można zarzucić. Tym delikatniej zatem postępować muszą hiszpańscy politycy, próbujący udowodnić, że ich kraj nie będzie kolejną ofiarą kryzysu zadłużeniowego. Ich podstawowy argument: Hiszpania jest w znacznie lepszej kondycji od swojego sąsiada, który w zeszłym tygodniu wystąpił o międzynarodową pomoc po ostatnich, panicznych wręcz próbach sprzedaży obligacji. Na razie minister finansów Elena Salgado może mówić o sukcesie – gdy Portugalia została zmuszona do płacenia bardzo wysokich odsetek, Hiszpanie wciąż mogą pożyczać pieniądze na rynkach na - może niezbyt komfortowych - lecz wciąż przyzwoitych warunkach. Ale czy tak będzie dalej?
Łatwo przypomnieć sobie, co działo się, gdy pod europejski parasol chroniły się najpierw Grecja, a potem Irlandia. Także wówczas politycy innych zagrożonych krajów zarzekali się, że z kryzysu wyjdą o własnych siłach, a interwencja Unii i Międzynarodowego Funduszu Walutowego nie będzie potrzebna. Dlaczego zatem mamy teraz uwierzyć premierowi José Zapatero?
Nikt oczywiście nie zagwarantuje, że efekt domina już się skończył. Ale Hiszpania rzeczywiście ma pewne powody do optymizmu. Zapatero w przeciwieństwie do swojego portugalskiego kolegi, José Sócratesa, przeprowadził do tej pory wszystkie reformy oszczędnościowe, jakie sobie zaplanował. Mimo że również nie dysponuje bezwzględną większością w parlamencie. Poza tym pozycja wyjściowa Hiszpania była znacznie korzystniejsza niż Portugalia – niższy dług publiczny dzięki nadwyżkom w dobrych latach przed kryzysem, mniejsze rozdęcie sektora budżetowego, a przede wszystkim - silniejsi eksporterzy i kilka dobrze rozwiniętych regionów z Katalonią i Krajem Basków na czele.