Grecja, a dokładnie jej gospodarka, tonie. W Stanach Zjednoczonych nastroje na rynkach finansowych ciągle są skwaszone. Przyszłość eurolandu pozostaje niepewna. W takiej atmosferze nikłe są szanse, żeby kurs franka, jeszcze niedawno ulubionej waluty Polaków zaciągających kredyty na mieszkania i domy - a jednocześnie jedynej dziś wiarygodnej waluty rezerwowej świata - szybko osłabł. Frank będzie drogi, a raty kredytów walutowych w Polsce, w porównaniu choćby z tymi sprzed 2-3 lat, relatywnie wysokie. Nie warto jednak się łudzić, że politycy wyciągną gorzej sytuowanych kredytobiorców z ewentualnych finansowych tarapatów. Oni tego nie zrobią, co nie znaczy, że nie będą o tym gadać. Zwłaszcza opozycja.
Im bliżej wyborów, gadają o tym coraz częściej i obiecują coraz więcej. „Nasz drogi elektorat” musi mieć poczucie, że partie polityczne troszczą się o jego los. Waldemar Pawlak i PSL już od ubiegłego roku przymierza się do likwidacji bankowych spreadów walutowych (fakt, że czasem nieprzyzwoicie wysokich) i zastąpienia ich wymianą złotówek na franki po obligatoryjnym, średnim kursie NBP. Platforma Obywatelska już wiele miesięcy temu zmusiła banki do przyjmowania w swoich kasach wpłat od pożyczkobiorców w gotówce. To, że mają możliwość kupowania ich teraz w kantorach, poczytuje sobie za sukces. Liderzy PJN (Polska Jest Najważniejsza) chcą z kolei wprowadzić system spłat rat kredytowych we frankach po stałym, z góry ustalonym i niższym od obecnego kursie. Dopłatą do kursu rynkowego obciążyć chcą budżet państwa. Mówią, że byłaby to pożyczka dla kredytobiorców. Ot taki miły gest przed wyborami i tak daleki jeszcze od rozwiązań węgierskich, gdzie na dobre zamrożono kurs szwajcarskiego franka.