W zasadzie to woda na młyn tych wszystkich, którzy - jeszcze przed powstaniem strefy euro - podstawowy problem wspólnej waluty widzieli nie w braku dyscypliny budżetowej, ale w olbrzymich różnicach między gospodarki poszczególnych państw. Rok 2011 nie mógł ich lepiej zilustrować. Gdy Włochy i Hiszpania stanęły w miejscu, a Francja z wielkim trudem prawdopodobnie zdołała osiągnąć wzrost ok. 1,5 proc. PKB, niemiecka gospodarka - jako jedyna z dużych w strefie euro - może się pochwalić znakomitym wynikiem. Według wstępnych danych tamtejszego urzędu statystycznego PKB za Odrą zwiększył się w ubiegłym roku aż o 3 proc. Przypomnijmy, że to kontynuacja dobrej passy, bo w 2010 r. wzrost wyniósł 3,7 proc.
Kto słusznie narzeka, że sam PKB nie jest do końca miarodajnym wskaźnikiem, ma do dyspozycji też inne, równie znakomite dane. Deficyt budżetowy w Niemczech spadł do zaledwie 1 proc. PKB. A zatrudnienie wzrosło do najwyższego poziomu w historii. Bezrobocie jest najniższe od chwili zjednoczenia, a po latach posuchy wreszcie wyraźniej zwiększyły się pensje. Na efekt nie trzeba było czekać. Wreszcie reszta Europy nie może zarzucać Niemcom, że bogacą się głównie dzięki olbrzymiemu eksportowi. Bo tym razem we wzroście PKB znaczny udział miały większe wydatki gospodarstw domowych. W Berlinie zatem nastrój idylli?
Nic z tych rzeczy. Nastroje w Niemczech są nieco podobne do polskich. Radość z udanego 2011 roku miesza się z pesymistycznymi prognozami. O ile my oczekujemy spowolnienia, to Niemcy przypuszczają, że w tym, a może i następnym kwartale czeka ich lekka recesja. Później ma być co prawda lepiej, ale wzrost PKB w 2012 r. będzie prawdopodobnie symboliczny – w okolicach zaledwie 0,5 proc.