Karty płatnicze - obecne w portfelach milionów Polaków - zastępują gotówkę i ułatwiają życie. Ale to dla banków i organizacji płatniczych są żyłą złota. W Polsce prowizje pobierane przez wystawców kart od handlowców (tzw. interchange, średnio 1,6 proc. wartości rachunku) są ponad dwukrotnie wyższe od średniej w krajach Unii Europejskiej (0,7 proc.). Dopiero teraz pojawiła się szansa, że od przyszłego roku i u nas choć trochę one spadną. Kupujący na tym wiele nie zarobią (handlowcy cen z tego powodu raczej nie obniżą). Ale sprzedający już tak.
Visa i Mastercard, które mają niemal monopol na tym rynku - a także banki korzystające z ich usług - przed jakimikolwiek zmianami broniły się długo. Tłumaczyły, że polska to taki finansowy ugór, gdzie wszystko trzeba budować od podstaw, wiele inwestować i spadek dochodów kartowych, który idzie rocznie w setki milionów złotych, trzeba by było rekompensować podwyżką opłat za wydanie i użytkowanie kart, rezygnacją z akcji rabatowych i czym tam jeszcze. W sumie za tę „fanaberię” i tak na końcu miałby zapłacić bankowy klient. Nie potrafili wyjaśnić jak to się dzieje, że w Belgii, Holandii, Szwecji czy Wielkiej Brytanii może być pod tym względem dwukrotnie taniej.
Sami handlowcy, nie chcąc już dłużej w pojedynkę wnosić kuriozalnie wysokich opłat, wpadli na jeszcze dziwaczniejszy pomysł. Wymyślili, że tym przykrym obowiązkiem podzielą się… z kupującymi. Też niech płacą, chyba za karę, że używają kart, a nie gotówki. Tu już nie wytrzymał Narodowy Bank Polski. Zaczął przekonywać finansistów do programu stopniowych, wspólnych obniżek prowizji za kartowe usługi. Szło jak po grudzie, trzeba było sięgnąć nawet po zapowiedzi ustawowego narzucenia maksymalnych stawek, ale wreszcie jest coś na kształt kulawego porozumienia.