Jarosław Kaczyński ma prawo uważać, że prawie czterogodzinna debata, na jaką PiS zaprosił aż 40 ekonomistów, okazała się jego sukcesem. Na pewno sukcesem piarowskim - już dawno telewizje informacyjne nie poświęciły głównej opozycyjnej partii aż tyle antenowego czasu. PiS - to kolejny sukces - zaprezentował się jako partia otwarta na dyskusję o największych problemach kraju. Do tej pory była w stanie mówić jedynie o katastrofie smoleńskiej, teraz wyraźnie postanowiła nieco się od niej zdystansować. Fakt, że najpoważniejsi goście – m.in. Leszek Balcerowicz, Marek Belka, Witold Orłowski czy Grzegorz Kołodko odmówili w niej udziału, minister Jacek Rostowski nie został zaproszony, a Zyta Gilowska z powodów zdrowotnych także nie stawiła się, był pewnie rozczarowujący dla potencjalnych obserwatorów (ale nie wydaje się, że było ich przed telewizorami nazbyt wielu). Fama o debacie jednak poszła w świat i o to właśnie chodziło.
Sama debata była jednak mocno rozczarowująca i chaotyczna. Dziwna była już jej formuła – dyskusja miała zostać ograniczona do projektów ustaw, a nawet konkretnych rozporządzeń rządu do nich. Tak jakby zbierał się alternatywny rząd, który zamierza je uchwalić w alternatywnym parlamencie, bo w obecnym przecież nie ma wystarczającej liczby głosów. I zaczynał swoje posiedzenie od ostrej krytyki tego, co zrobili poprzednicy, jak fatalnie zrujnowali kraj. Ta właśnie formuła zniechęciła niektórych gości do przybycia, z góry bowiem jakby zakładała ich akceptację dla programu. Projekty dotyczyły podatków, cofnięcia reformy emerytalnej, pomocy dla rodziny. Mimo jednak, że osoby, które mogłyby być głównymi oponentami, nie przybyły, o zgodności poglądów nie można mówić.