Sami autorzy, a konkretnie minister finansów, nazywają go „bardzo trudnym”. Część ekonomistów - „konserwatywnym”, co oznacza, że raczej obejdzie się bez nowelizacji. Większość - „życzeniowym”, bo wskaźnik wzrostu PKB przestrzelono, a bezrobocia na pewno niedoszacowano. Przymiotniki oczywiście można mnożyć, ale po co? Z góry wiadomo, że będzie ciężko. Z nielicznymi wyjątkami będziemy realnie mniej pracować, mniej zarabiać i mniej kupować. I jak tu przestać wierzyć w feralną trzynastkę?
Teraz rządową koalicję czekają w Sejmie budżetowe tańce obowiązkowe. Opozycja z lewa i z prawa nie pozostawi na projekcie suchej nitki: wszystko wyda im się złe, wszystko zrobiliby lepiej i inaczej. Takie ich zbójeckie prawo, a nawet obowiązek. Prawdziwe emocje wzbudzą tylko dyskusje nad dawno już ogłoszonymi propozycjami zmian podatkowych od dochodów osobistych, bo znikają już niemal wszystkie ulgi, których i tak z każdym rokiem było mniej. Pozostaje marne pocieszenie, że obywatele właściwie wszystkich krajów Eurolandu będą musieli jeszcze mocniej niż my zacisnąć pasa. Gorzej żyje się niemal w całej Europie. Najbardziej martwi, że na feralnym roku pewnie się nie skończy.
Tak naprawdę, gdyby opozycja nieoczekiwanie doszła do władzy (czego jej specjalnie nie życzę), przyszłoroczny budżet musiałaby układać podobnie. Nie za bardzo jest co jeszcze ścinać po stronie wydatków, trudno też przykręcać podatkową śrubę, skoro gospodarka coraz wolniej się rozwija. Z drugiej strony tego budżetu na pewno nikt nie uzna za wymarzony. Ale przecież trudno o taki pośrodku ogólnoeuropejskiego kryzysu.
Najważniejszy wskaźnik, czyli poziom deficytu w wysokości 35,5 mld złotych, o tyle rozczarowuje, że oddala Polskę od realizacji superważnego celu jakim jest zejście z deficytem poniżej 3 proc.