Brytyjska Partia Konserwatywna od dawna ma problem z Europą. Część jej członków to zatwardziali eurosceptycy, którzy najchętniej natychmiast opuściliby Unię. Na drugim biegunie znajduje się grupa polityków podkreślających zalety integracji, jednak jest ona dziś stosunkowo niewielka. Szefostwo partii próbuje utrzymywać jedność, unikając otwartej wojny z Brukselą, a jednocześnie wysyłając sygnały do eurosceptyków, aby nie zbuntowali się w Izbie Gmin i nie doprowadzili do upadku rządu. To właśnie problem torysów z Europą był jednym ze źródeł bratobójczych walk w latach 80. i 90., które pomogły Partii Pracy przejąć władzę na trzynaście lat.
Teraz upiory przeszłości powracają w miarę, jak pozycja premiera Davida Camerona staje się coraz słabsza z powodu licznych skandali i fatalnej sytuacji gospodarczej. Jak odwrócić uwagę od problemów, a jednocześnie zadowolić skrajną frakcję? Najlepiej jak zwykle obwinić o wszystko tę paskudną Europę, która nie dość, że czyha na brytyjskie pieniądze, to jeszcze zalewa dumne Wyspy imigrantami, szukającymi nie tylko pracy, ale i zasiłków socjalnych. Rząd brytyjski prowadzi niestety taką grę, nie zważając na jej konsekwencje. A te mogą być fatalne - zwłaszcza dla nowych państw członkowskich, które stały się wygodnym celem ataków brytyjskiego frontu antyunijnego.
Ostatnie wypowiedzi Davida Camerona i Theresy May pokazują, że torysi chcą wykorzystać trudną atmosferę wewnątrz Unii z powodu kryzysu gospodarczego i kłopotów euro, żeby przeforsować własne pomysły osłabienia więzów Wielkiej Brytanii z resztą kontynentu. Bądź też – w ich mniemaniu – z kontynentem, bo przecież Londyn czuje się odrębny od reszty Europy, mimo że pociąg do Paryża czy Brukseli jedzie stamtąd krócej niż dwie godziny.