Chętnie mówimy o tym, że na ochronę zdrowia wydajemy za mało – zaledwie 1389 euro „na głowę” rocznie. Średnia w krajach OECD jest ponaddwukrotnie wyższa, wynosi 3268 euro. Na tym jednak różnice się nie kończą. W większości krajów europejskich, w każdym razie w tych, którym publicznego poziomu leczenia zazdrościmy, publiczna służba zdrowia zasilana jest także środkami z innych, prywatnych źródeł. Na przykład z prywatnych ubezpieczeń. U nas te dodatkowe źródła zasilania są suche. Politykom brak odwagi, by nam powiedzieć, że za „darmową” służbę zdrowia musimy płacić więcej. Z powodu tego strachu pod koniec każdego roku trzeba wstrzymać się z chorowaniem, ponieważ publicznej służbie zdrowia kończą się finansowe limity na leczenie.
W Holandii, gdzie poziom opieki publicznej uznawany jest za najlepszy w Unii, ponad połowa prywatnych pieniędzy wydawanych na leczenie lokowana jest w polisy ubezpieczeniowe (w Niemczech 40 proc., we Francji 70 proc.). W Stanach Zjednoczonych, które na opiekę zdrowotną wydają najwięcej (aż 16 proc. PKB), prawie połowa tych pieniędzy także pochodzi ze środków prywatnych, lokowanych w służbie zdrowia głównie za pośrednictwem prywatnych ubezpieczeń. Na drugim biegunie jest sąsiedni Meksyk, gdzie wskutek słabości systemu ubezpieczeń obywatele leczą się głównie za swoje (55 proc. wydatków na leczenie finansowanych jest bezpośrednio z prywatnych środków). W znikomej skali ubezpieczenia zdrowotne funkcjonują także na Słowacji, na Węgrzech i u nas.
Wartość polskiego rynku ubezpieczeń zdrowotnych szacuje się na zaledwie 200 mln zł; prywatne wydatki na ochronę zdrowia na 25–30 mld zł.