Dziś przewidzieć, co stanie się w ciągu najbliższych miesięcy ze wzrostem gospodarczym czy poziomem bezrobocia, to jakby wróżyć z fusów. Nie wiemy, jak głębokie będzie spowolnienie, ile czasu potrwa, czy nie dotknie nas lekka recesja i kiedy możemy wreszcie liczyć na ożywienie. Prognozy przedstawiane przez banki i różne organizacje międzynarodowe nie mają wielkiej wartości, bo ciągle są zmieniane. Dane GUS z końca listopada większość ekspertów negatywnie zaskoczyły, więc teraz rozlewa się fala czarnowidztwa.
Rząd, konstruując budżet, założył, że nasza gospodarka urośnie w przyszłym roku o 2,2 proc. To bardzo ważny wskaźnik, bo na jego podstawie wylicza się, o ile wyższe powinny być wpływy z podatków. Jeśli minister finansów okazuje się zbytnim optymistą, wówczas w ciągu roku deficyt przekracza założony poziom i trzeba reagować. Można zdecydować się na emisję dodatkowych obligacji albo ograniczać wydatki. Oczywiście ta pierwsza opcja w tej chwili nie wchodzi w grę. Jeśli w drugiej połowie 2013 r. koniunktura się nie poprawi, wzrost PKB prognozowany przez rząd pozostanie w sferze marzeń. Już teraz Komisja Europejska oczekuje, że nasza gospodarka w przyszłym roku urośnie zaledwie o 1,8 proc., a wiele banków jest jeszcze bardziej pesymistycznych.
Resort finansów, wykorzystując dobrą ocenę Polski na międzynarodowych rynkach, na razie nie planuje zaordynować nam zbyt ostrej kuracji oszczędnościowej. Deficyt w 2013 r. ma być porównywalny do tegorocznego, czyli wynieść ok. 3,5 proc. PKB. To wciąż więcej niż limity dopuszczalne przez Unię Europejską, ale Polska liczy, że Bruksela zajęta kryzysem na południu kontynentu nie będzie nas dręczyć z powodu stosunkowo niewielkiego naruszenia reguł. Tym bardziej, że jeszcze w 2010 r.