Salony samochodowe są wyjątkowo czułym barometrem nastrojów konsumenckich. Zawsze kiedy pojawia się niepokój dotyczący sytuacji ekonomicznej, tu dostrzegany jest najwcześniej. Zakup nowego auta to spora inwestycja, dlatego w domowym budżecie skreśla się go w pierwszej kolejności. Tak na wszelki wypadek, do czasu nim sytuacja się nie wyjaśni. Stare auto może pojeździć przecież jeszcze rok czy dwa. Zresztą czy tak dużo trzeba jeździć? Benzyna jest droga, więc może lepiej przesiąść się do komunikacji miejskiej. A może skorzystać z roweru? To dobre dla zdrowia, modne i da wymierne oszczędności. Potrójna korzyść.
W połowie ubiegłego roku salony samochodowe zaczęły pustoszeć. Nigdy nie było tam tłoku, ale teraz wyraźnie było widać, że klientom minął animusz do zakupów. Dotychczas rynek dzieliły pół na pół firmy i osoby prywatne. Jesienią, jeśli ktoś kupował, to głównie firmy. Prywatnych nabywców sprzedawcy starali się wabić większymi niż dotychczas obniżkami, premiami, wyposażeniem dodatkowym. – Polski rynek od ponad 10 lat szoruje po dnie. Dealerzy są zahartowani. Wiedzą, że o każdego klienta muszą walczyć, nawet ograniczając marże do minimum – wyjaśnia Marek Konieczny, prezes Związku Dealerów Samochodowych (ZDS).
Jeśli w pierwszej połowie roku wszystko wskazywało, że po dającym nadzieję 2011 r. sprzedaż wzrośnie, to dziś wszyscy są szczęśliwi, że skończyło się spadkiem zaledwie 2,5-proc. Sprzedano 270 tys. aut osobowych. Prognozy na ten rok są jednak dużo gorsze. – Jeśli rząd nam nie pomoże, to sprzedaż może spaść o 10–15 proc. – prognozuje Marek Konieczny i zapowiada, że według ocen ZDS, firmy, ratując się przed bankructwem, będą zwalniać, więc pracę stracić może 6 tys.