Wojciech Jopkiewicz, inżynier kontraktu z firmy Hochtief Polska, wykonawcy przebudowy Stadionu Śląskiego, prowadzi gości na plac budowy. Którędy by tu…? – zastanawia się na głos, klucząc między rozlewiskami, tłustym, gliniastym błotem oblepiającym buty a wysepkami odrobinę twardszego podłoża.
Dopóki dach nie będzie gotowy, nie możemy wykonać wokół stadionu instalacji podziemnych ani położyć asfaltu – informuje. Przebudowa Śląskiego wyhamowała w połowie lipca 2011 r., gdy w końcowej fazie podnoszenia szkieletu dachu pękły dwa elementy konstrukcji, tzw. krokodyle. Robotników z konieczności skierowano do remontowania pomieszczeń oraz montażu instalacji. Główne prace siadły.
Od awarii – jak lipcowe zdarzenie nazywa inwestor (czyli śląski urząd marszałkowski), bądź katastrofy – jak chcą ci, którzy mianem cudu określają fakt, że uszkodzona konstrukcja nie spadła na głowy robotników, minęło ponad półtora roku. Przez ten czas usiłowano ustalić, dlaczego krokodyle pękły.
Najpierw, na zamówienie byłego już marszałka Adama Matusiewicza, swoje wnioski przedstawili specjaliści z warszawskiego Instytutu Techniki Budowlanej. Stwierdzili, że winne są wady materiałów w krokodylach. Dla inwestora była to niezła wiadomość, rokująca rychłe wznowienie prac. Ale mimo takiej diagnozy wątpliwości narastały. Wzmogło je publiczne zdystansowanie się od wyników ekspertyzy jednego z fachowców ITB inż. Jerzego Kowalewskiego. Z jego wypowiedzi wynikało, że postępowanie zgodnie z zaleceniami ekspertyzy (czyli wznoszenie dachu według zatwierdzonego projektu) może w przyszłości doprowadzić do tragedii. Opinia Jerzego Kowalewskiego nie spodobała się przełożonym.