Uwaga, łapać pieniądze! – wołał Donald Tusk, krojąc w Brukseli tort z jadalnych banknotów euro. Poruszony premier dziękował negocjatorom, szkoda tylko, że zamiast żywych ludzi zobaczyliśmy bombastyczny tort. Tuskowi należą się słowa uznania, każdy ma też prawo do radości, ale lepiej nie wyrażać jej w sposób, który utrwala obraz Polski jako kraju goniącego wyłącznie za unijnymi pieniędzmi. A taki przekaz miała konferencja po szczycie – chyba że jadalne euro to zapowiedź, że zamierzamy w końcu przełknąć wspólną walutę.
W Brukseli skończyła się jedna odyseja, w Warszawie rusza tymczasem kolejna. Polska będzie musiała niebawem rozpocząć starania o wejście do strefy euro. Ta przeprawa będzie znacznie trudniejsza – Polska nie spełnia kryteriów ekonomicznych, a warunek polityczny, czyli zmiana konstytucji, jest w obecnym Sejmie nieosiągalny. Ale strefa euro oczekuje, że do niej dołączymy. Chcecie odgrywać istotną rolę w Europie, to noście z nami jej ciężary – mówią najwięksi płatnicy unijnego budżetu. To rewers tej solidarności, której stale domagamy się od Unii.
Polska musi przyjąć euro najpóźniej w 2020 r. Dlaczego? Bo kolejny budżet dla całej Unii raczej nie powstanie, dalsza redystrybucja odbywać się będzie w łonie unii walutowej, a Polska będzie potrzebować funduszy także po 2020 r. Dylemat rządu nie polega więc na tym czy, tylko kiedy wstąpić do strefy? Z gospodarczego punktu widzenia powinniśmy zrobić to jak najpóźniej, z politycznego – jak najszybciej. Z tej rozterki jest dość proste wyjście – starania rozpocząć już teraz, a jednocześnie otworzyć debatę o korzyściach i kosztach przyjęcia euro. Poważną, czyli bez tortów.