Rozmawiano o tym, jak wyjść z impasu i klinczu, w jakim od dość dawna pozostają uczestnicy trójkątnego stołu. Ich doraźne interesy (bo dalekosiężny cel można uznać za wspólny) są oczywiście przeciwstawne, a rządowi rola ewentualnego mediatora wyraźnie nie wychodzi. Przy ostro hamującej gospodarce i wysokiej stopie bezrobocia (w marcu wynosiła 14,3 proc.) napięcie i rozziew w opiniach siłą rzeczy muszą narastać. To ciężki test dla ich umiejętności osiągania kompromisu i na razie nie został zdany. Trudno jednak uczestnikom zarzucić, że przynajmniej formalnie nie próbowali.
Związkowcy są zdania, że rząd, patrząc na spadające wskaźniki i zalewanie falami europejskiego kryzysu „zielonej wyspy”, jak kiedyś sami z dumą nazwaliśmy Polskę, zbyt łatwo ulega sugestiom przedsiębiorców wiecznie niezadowolonych z przepisów prawa pracy. Nie przekonują ich argumenty, że 4 lata temu, w pierwszej fazie najcięższego od dekad kryzysu, to właśnie ustawa dająca pracodawcom większą swobodę wyboru form i czasu zatrudnienia, dopuszczająca dłuższe okresy rozliczeń czasu pracy, zawieszająca część ich obowiązków wobec pracowników, pozwoliła na uratowanie w tamtym, też przecież trudnym okresie, 100-120 tysięcy miejsc pracy. Może tak i było, ale na kolejną porcję wyrzeczeń się nie godzą. Efekt jest taki, że związkowcy wystawili długą listę żądań, domagając się m.in. powrotu emerytur pomostowych, rezygnacji z rządowych pomysłów elastycznego zatrudniania i rozliczania czasu pracy, ograniczenia możliwości zawierania umów śmieciowych, kolejnej podwyżki płacy minimalnej i weryfikacji stawek za godziny nadliczbowe. A jak nie, to grożą strajkiem generalnym we wrześniu.
Gdyby to wszystko zrealizować jest jasne, że gospodarka jeszcze bardziej by zwolniła, bezrobocie wzrosło, a budżet państwa popękał. I byłoby jeszcze gorzej niż jest. Rozumiem więc, że niezależnie od ostrej związkowej retoryki na stole mamy wstępny pakiet do negocjacji, z którego tylko część jest realna. Kłopot w tym, że na kolejne, wielomiesięczne przepychanki nie bardzo jest czas. Tym razem musimy sami zapłacić większą niż poprzednio część rachunku za kolejną falę europejskiego kryzysu i lepiej zrobić to już teraz niż czekać na cud albo strajk.