Komisję Trójstronną najpierw zlekceważył premier Donald Tusk, co bardzo dotknęło Waldemara Pawlaka, wtedy jeszcze wicepremiera i szefa komisji. Nawet bowiem, gdy wicepremier wynegocjował ze związkami zawodowymi z jednej i środowiskiem pracodawców, z drugiej strony, jakieś kompromisowe rozwiązania, premierowi zdarzało się postawić na swoim i ustalenia te zlekceważyć. Tak było przy ustalaniu tempa wzrostu płacy minimalnej, co wicepremiera bardzo dotknęło. Więc Pawlak się obraził i szefować KT już nie chciał. Scedował obowiązki na kolegę z partii. Komisją zaczął kierować minister pracy, Władysław Kosiniak – Kamysz, co jednak odczytano jako zmniejszenie znaczenia Komisji Trójstronnej. Fakt, że coraz mniej na tym forum udawało się uzgodnić, więc decyzje i tak musiał podejmować rząd.
Przed kilkoma dniami na komisję pogniewali się związkowcy. Zarówno NSZZ „Solidarność”, jak OPZZ oraz Forum Związków Zawodowych, zerwały obrady, bo związkowcy obrazili się, że Sejm jednak uchwalił elastyczny czas pracy, mimo że przeciwko niemu protestowali. Piotr Duda, nieformalny lider tej związkowej koalicji, woli dyktować rządowi warunki podczas zapowiedzianych ulicznych manifestacji, niż żmudnie negocjować je przy stole obrad. Przy okazji związkowcy bojkotują rozmowy KT na temat służby zdrowia. Widocznie polityka jest dla nich ważniejsza, niż opieka zdrowotna.
Więc teraz trzeci uczestnik tego społecznego dialogu, czyli pracodawcy, nawołują dwóch pozostałych, a zwłaszcza premiera, którego wzywają do większego zdecydowania, do przywrócenia Komisji właściwej rangi. To słuszny postulat. Żeby jednak mógł zostać zrealizowany, trzeba by wybrać na początek jakiś problem, który nie tylko powinien, ale także ma szansę być rozwiązany i na identycznym rozwiązaniu zależy każdej z trzech stron. Łatwo go znaleźć. Na przykład stanowcze zerwanie z dyktatem najniższej ceny przy zamówieniach publicznych.
Ten dyktat właśnie doprowadził do ruiny nasz rynek pracy. Za absurdalnie niskie ceny, za które godzą się realizować zamówienie wygrywający przetargi, zwyczajnie zrealizować się zlecenia nie da. Bez względu na to, czy jest to budowa jakiegoś odcinka autostrady, czy utrzymanie sterylnej czystości w szpitalu. Więc najpierw zmusza się podwykonawców do likwidowania etatów i zatrudniania ludzi na czarno lub – w najlepszym razie na nieozusowane umowy śmieciowe. To szkodzi przede wszystkim interesom pracowników, ale także pracodawców. Lepsze firmy plajtują, a ich miejsce na rynku zajmują kamikadze, którym zależy na tym, żeby kontrakt dostać, a nie – żeby go porządnie wykonać. Więc uruchamiają licytację w dół.
Dyktat najniższej ceny szkodzi wreszcie także rządowi. Dowodzi bowiem jego nieudolności nawet wtedy, gdy ma do wydania mnóstwo pieniędzy. Bo szkodzi rynkowi, zamiast go wzmocnić. Bo w rezultacie zamówienia publiczne nie wykonywane są w terminie, a ich cena daleko przewyższa tę najniższą, deklarowaną. A przecież firmy, kontrolowane przez państwo, są na polskim rynku największym klientem – rocznie wydają ponad 130 mld zł.
Zamiast się obrażać, walić pięścią w stół lub ponaglać się pisaniem listów otwartych, weźcie się wspólnie do roboty. To postulat nasz, obywateli, zgłaszany pod adresem wszystkich trzech stron, reprezentowanych w Komisji Trójstronnej. Związków, pracodawców i rządu. Bo ludzie patrzą.