Miał 66 lat. Mecenas Krasimir Karkoszka, broniący Habicha w jednej z jego licznych, ciągnących się w nieskończoność spraw, doradza teraz rodzinie, by skierowała sprawę do Strasburga. Po co to teraz Habichowi? Stawką jest inne miejsce w historii gospodarczej ostatniego dwudziestolecia. Po jasnej stronie, a nie po ciemnej.
Wielu renomowanych specjalistów prawa podatkowego – wolą to mówić anonimowo – uważa, że Krzysztof Habich był wśród nich najlepszy. Niektórzy praktykowali u niego, zanim współpraca z nim nie zaczęła być nadto ryzykowna. Mówią, że to genialny samouk, który formalną edukację zakończył na drugim roku Politechniki Warszawskiej.
On sam twierdził, że w PRL studiów nie opłacało się kończyć – po dyplomie trzeba było iść na rok do wojska. Studiował więc długo i nieskutecznie. Żeby zarobić, prowadził spółdzielnię studencką Estetyka, która zajmowała się sprzątaniem. Potem, już jako właściciel firm polonijnych, produkował papę, kosiarki i wszystko, co dało się dobrze sprzedać. Uważał, że socjalizm jest ustrojem, w którym łatwo zarobić – wszystkiego przecież brakuje.
Habichowi nie było żal lat spędzonych za kratkami, choć z ekspertyz kardiologów wynikało, że w każdej chwili jego serce może nie wytrzymać. Medycy sądowi uważali, że to jego linia obrony. Zwłaszcza że tryb życia na wolności nie sprzyjał choremu sercu. Lubił wino i szampana w ilościach hurtowych, uwielbiał ostrą jazdę szybkimi sportowymi samochodami. Ale bolała go opinia przestępcy. Do końca życia upierał się, że prawa nie złamał. To, że złe przepisy umożliwiają rujnowanie państwowej kasy, jest winą ich twórców, nie jego. Niech je poprawią. Jego zaś specjalnością było wyjmowanie pieniędzy, których nigdy do państwowej kasy nie włożył.
Habich chwalił się, że jego firmy – w połowie lat 90. jedna z nich, World Leasing, miała obroty większe niż Giełda Papierów Wartościowych – dzięki lukom w prawie nie płacą żadnych podatków. Wręczano mu wszelkie możliwe nagrody – Asa Biznesu, Menedżera Roku. Trafił na szczyt rankingu najbogatszych Polaków. I publicznie nazywał kolejnych ministrów finansów leniami i nieukami. Żeby ich więc zdopingować do większej troski o dobre przepisy, Habich potraktował państwową kasę jak pulę w kasynie, którą trzeba rozbić. Tropieniem jego przekrętów zajmowała się policja, skarbówka i kilka prokuratur. O wiele łatwiej było jednak podszepnąć mediom coraz większe sumy, które wyciągał z budżetu, niż przepis prawa, który złamał. Łatwiej było Habicha zamknąć, niż prawo poprawiać. Choć bardzo się starano. Ale gdy jedną lukę uszczelniono, on znajdował następną.
Pierwszy wyrok na Habicha wydano w 1995 r. Skazano go na dwa lata pozbawienia wolności w zawieszeniu za tzw. aferę rublową, która stała się zaczątkiem fortun wielu szanowanych potem biznesmenów. Nie mogła nie wybuchnąć, państwo wręcz podsunęło ją na tacy. W 1990 r., gdy polska gospodarka otworzyła się na świat, w handlu z byłym już Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich ciągle rozliczaliśmy się za pomocą wirtualnego rubla transferowego. Bank Handlowy określił jego kurs na 1 tys. zł, ale eksporterzy płodów rolnych mogli uzyskać 2,1 tys. zł. Jak łatwo się domyślić, żadne zboże ani ziemniaki na Wschód z Polski nie wyjechały. Ale w papierach wszystko się zgadzało, odbiorcy urzędowo poświadczali dostawy.
Sąd wyższej instancji wyrok Habichowi uchylił i nakazał ponowne rozpatrzenie sprawy. Nie odbyło się to nigdy. Może dlatego, że w wyniku afery łatwo było wskazać tych, którzy na niej zarobili, zabrakło natomiast pokrzywdzonych. Po raz pierwszy i ostatni za sprawą Habicha zyskał nawet budżet państwa. Gdyby nie fikcyjny eksport ziemniaków, do Polski nie wpłynęłoby wtedy 5,5 mld rubli transferowych i nasz ówczesny dług wobec Rosji wynosiłby 10 mld rubli. Wkrótce potem przewalutowano je na dolary, w relacji jeden do jednego. Aferzyści zmniejszyli zadłużenie Polski o 5,5 mld dol.
Larry Flint polskiego biznesu
Krzysztofa Habicha znała wtedy cała Polska. Między innymi dlatego, że swoje poglądy na temat marnej jakości prawa w bardzo kontrowersyjny sposób głosił na łamach popularnego wówczas pisma konsumentów „Veto” (które kupił). Jego książka „Jak nie dać się oskubać fiskusowi” w pierwszej wersji miała tytuł: „Jak oskubać fiskusa”. Drukowana w odcinkach w jednym z tabloidów bardzo zwiększyła jego sprzedaż. Habich zakłada też STOP (Stowarzyszenie Obrony Podatników). Oczywiście przed fiskusem.
Był postacią kolorową. Wielu pamięta go z „cegłą” w jednej (pierwszy aparat komórkowy Centertel) i pokaźnym Rolexem na drugiej ręce. Stosował swoisty dress code – luksusowy zegarek świadczyć miał o jego pozycji w biznesie, a poza tym nosił się raczej luźno. Jeśli trzeba było wystąpić w garniturze, to najchętniej Vistuli – pasowały bez przymierzania. Na mniej formalne spotkania potrafił przyjść nawet w klapkach. Zyskał ksywę Larry Flint polskiego biznesu.
Był już na tyle znany i uznany, że z jego doradztwa podatkowego korzystali czołowi polscy aktorzy: Magdalena Zawadzka, Gustaw Holoubek, Marian Opania i wielu innych. Gwiazdy zainteresowały się podatkami po tym, jak w 1994 r. Ministerstwo Finansów wprowadziło tak zwany ryczałt. Miał zmusić do płacenia małe firmy, które uporczywie nie wykazywały zysku, opodatkowywał bowiem przychody (7,5 proc.). Autorzy przepisu nie zorientowali się, że tworzą zachętę do pomniejszania obciążeń dla innych, do tej pory zatrudnionych na etacie – właśnie m.in. dla gwiazd filmu i teatru, płacących wtedy 45-proc. stawkę podatku PIT. Krzysztof Habich doradził, by stali się przedsiębiorcami i stawkę wyższą zamienili na niższą.
Przez wiele miesięcy żaden urząd skarbowy nie dopatrzył się w tym niczego niewłaściwego. Wątpliwości zaczęły natomiast dręczyć dyrektora Teatru Współczesnego, który postanowił rozwiać je w Urzędzie Skarbowym na Mokotowie. Dopiero wtedy Izba Skarbowa orzekła, że gwiazdy płacić ryczałtu nie mogą, bo „artyści nie uprawiają wolnego zawodu, lecz samodzielną działalność artystyczną”. Habich tylko na to czekał. Poproszony przez Związek Artystów Scen Polskich o pomoc, zaskarża wyrok. Naczelny Sąd Administracyjny decyzję izby uznał za nieważną.
Początek końca
Podczas gdy Habich święcił triumfy, a media pokazywały, jak pije szampana z Gustawem Holoubkiem, nad głową biznesmena zbierały się już ciemne chmury. Do nieustannych wizyt inspektorów skarbowych i wezwań do prokuratury zdążył się przyzwyczaić. Większość gotówki trzyma – jak twierdził – w kartonach, w kawalerce, w której nie mieszkał. Do banków nigdy nie miał zaufania. W 1996 r. konta wszystkich jego firm oraz jego prywatne rachunki zostają zablokowane. Zablokowano też konta przedsiębiorstw korzystających z jego usług. Do depozytu Muzeum Narodowego trafiła bogata kolekcja obrazów, z dziełami Jacka Malczewskiego, Fałata, Wierusza-Kowalskiego, wcześniej ozdabiających ściany jego rezydencji w Magdalence (nigdy tam zresztą nie wróciły). Sprawa zrobiła się naprawdę poważna.
Powodem zainteresowania aparatu sprawiedliwości był system pożyczek, który Habich skonstruował. Jego firmy pożyczały spore, choć wirtualne sumy przedsiębiorstwom, naliczając od nich ogromne odsetki. Pikanterii dodaje fakt, że wśród klientów były firmy państwowe: Polfy, Cefarmy, zakłady tytoniowe, browary. Za pożyczone pieniądze państwowe przedsiębiorstwa kupowały obligacje emitowane przez prywatne firmy Habicha. Dzięki temu nie płaciły podatku dochodowego, bo państwo właśnie wprowadziło ulgi na zakup papierów. Autorom przepisu chodziło o to, by ludzie kupowali papiery skarbowe zadłużonego Skarbu Państwa, ale nie sformułowali go precyzyjnie. Habich skorzystał z kolejnej luki. Znów nie bardzo było się o co przyczepić.
Przyczepiono się więc o opłatę skarbową. Skarbówka uważa, że należy się ona fiskusowi. Ta opłata stała się istotą sporu prezentowanego często w mediach jako spór Krzysztofa Habicha z Grzegorzem Kołodką, który pełnił wtedy funkcję wicepremiera i ministra finansów.
Habich się nie poddał. Większość z jego 400 największych klientów walczyło już tylko o przetrwanie, ale dziewięć firm biło się do końca ramię w ramię z biznesmenem. Kiedy sprawa dotarła do Sądu Najwyższego, ten przyznał biznesmenowi rację – urzędy skarbowe nie miały prawa żądać opłaty skarbowej od udzielanych przez niego pożyczek. „Zwrot pieniędzy dostała jednak tylko ta dziewiątka, której udało się dotrzeć do najwyższej instancji. Setki pozostałych dostało komunikat z Ministerstwa Finansów: opłata skarbowa raz zapłacona nie podlega zwrotowi” – donosiła „Rzeczpospolita”.
To był jednak początek końca. Nowi klienci bali się już korzystać z doradztwa podatkowego Habicha. Jednocześnie MF zabiegało, by doradztwo podatkowe wymagało zdobycia koncesji. Wiadomo, że Habich, bez prawniczego dyplomu, z pewnością jej nie dostanie.
Afera filipińska
Zanim Habich wygrał w SN sprawę o opłaty skarbowe, został oskarżony w kolejnej sprawie karnej. Tym razem o stworzenie w 1994 r. zorganizowanej grupy przestępczej, której celem miały być wyłudzenia z budżetu podatku VAT. Aferami, których istotą było wykorzystywanie różnych stawek tego podatku, interesowały się prokuratury w całym kraju. I łamały sobie na nich zęby.
Kiedy w lipcu 1993 r. podatek od wartości dodanej wchodził w Polsce w życie, Habich zacierał ręce. Uznał, że teraz dopiero system podatkowy stwarza mu pole do popisu. Twarzą VAT w Polsce stał się prof. Witold Modzelewski, ówczesny wiceminister finansów i przeciwnik Habicha. Potem role się odwrócą. Prof. Modzelewski odejdzie z ministerstwa i zostanie pierwszym doradcą podatkowym, już koncesjonowanym przez MF. Sporządzane przez niego ekspertyzy Habich przedstawi w sądzie przy kolejnych swoich sprawach jako dowód, że prawa nie złamał.
Wątków w aferach vatowskich z Habichem w roli głównej jest wiele. Najgłośniejsza była sprawa filipińska, która miała przyczynić się do awansu łódzkiego prokuratora Kazimierza Olejnika. W finezyjnej konstrukcji obmyślonej przez Habicha zgadzało się wszystko oprócz kasy.
Biznesmen w szkolnych warsztatach (na ich produkty obowiązywała zerowa stawka VAT) produkował bawełniane koszulki z wizerunkiem Kabili, prezydenta Konga, śpiewniki dla filharmonii filipińskiej oraz nagrywał kasety z obrzędami afrykańskimi. Prokuratorzy żmudnie wyliczyli koszty tej bezwartościowej produkcji: koszulki – 3,60 zł, śpiewniki – 7,50 zł. I porównywali je z cenami, po których gadżety zostały sprzedane za granicą – 100 dol. za koszulkę, 336 zł za śpiewnik dla filharmonii. Im wyższa była cena eksportowanego towaru, tym więcej eksporter dostawał od państwa zwrotu VAT. Podatku, którego nigdy wcześniej nie zapłacił. Miało to być dowodem przekrętu, ale być nie mogło. Prawo nie zabrania sprzedawać drożej, niż wynoszą koszty. Trzeba było szukać mocniejszych dowodów. O pomoc poproszono Interpol. Potwierdził, że filharmonia na Filipinach istnieje naprawdę, tak jak i inne zagraniczne firmy, które miały za absurdalne sumy importować od Habicha gadżety.
W żadnej z vatowskich afer wyrok na Habicha nie zapadł do tej pory, choć biznesmen w 1996 r. został oskarżony także o „wyłudzenie i usiłowanie wyłudzenia w 1994 r. około 40 mld starych zł na szkodę urzędów skarbowych w całej Polsce z tytułu fikcyjnych transakcji”. Jeszcze w 2004 r. przeniesiony do Ministerstwa Sprawiedliwości olsztyński prokurator uspokajał „Rzeczpospolitą”, że sprawa przedawnia się dopiero w 2009 r. Było mnóstwo czasu.
Jeden wyrok
Krzysztof Habich miał na koncie kilkadziesiąt aktów oskarżenia i tylko jeden wyrok. Na rozprawę w Bielsku Podlaskim przywieziono go więźniarką z łódzkiego aresztu śledczego. Pod koniec kwietnia 2002 r. sąd skazał go na trzy lata więzienia i 60 tys. zł grzywny. Uznał, że w 1993 r. jedna z jego firm udzieliła spółce z Bielska Podlaskiego pożyczki, ale czek, który wystawiła, nie miał wtedy pokrycia. Skazano go jednak nie za wystawienie czeku bez pokrycia, ale „za zabór mienia znacznej wartości”. Habich uważał, że obrońca nie udźwignął sprawy. Najczęściej zresztą z usług adwokatów nie korzystał. Bronił się sam.
– W więzieniu, a zwłaszcza w areszcie, Krzysztof Habich cieszył się większym szacunkiem niż dyrektor zakładu karnego – zapewnia osoba, która go tam odwiedzała. Świadczył współwięźniom usługi prawne i dzięki niemu wielu z nich wcześniej wyszło na wolność. Pomagał w przygotowaniu linii obrony. Zyskał „pod celą” wielu przyjaciół.
Ostatnie lata spędził na wolności. Pisał blog, gościnnie wykładał prawo na wyższych uczelniach i borykał się z coraz większymi kłopotami finansowymi. Serce, które tak długo traktowano jako element linii obrony oskarżonego, w końcu wysiadło. Habich odszedł, ale roczne straty budżetu w wyniku rozmaitych „wyłudzeń podatku VAT” sięgają już 20 mld zł.