Komisja Europejska opracowała projekt rozporządzenia nakazującego ograniczenie tych opłat do 0,2 proc. wartości transakcji. Gdyby wszedł w życie – niestety, nie stanie się to szybko – byłaby to prawdziwa rewolucja. I szansa na… przetrwanie kart.
Interchange (główny składnik tzw. opłaty akceptanta) płaci sprzedający. W Polsce to teraz nawet 1,2-1,3 proc. a czasem i więcej. W Europie to średnio 0,6-0,7 proc. Przedstawiciele wielkiego, sieciowego handlu nad Wisłą zgrzytają więc zębami (wyłamał się tylko właściciel Biedronki), ale przyjmują karty. Wiedzą, że co prawda muszą dzielić się zyskiem z wystawcą plastiku, ale jednocześnie rosną ich obroty i w sumie da się przeżyć. Drobny handel, albo w ogóle nie kupuje terminali, bo drogie i kosztowne w utrzymaniu, albo arbitralnie wyznacza klientom minimalne limity transakcji. Ponieważ w Polsce interchange jest wyjątkowo wysoki, to i bojkot kart duży. Pod koniec ubiegłego i na początku tego roku Visa i Mastercard (dwie największe organizacje kartowe z którymi współpracują banki) pod naciskiem organizacji handlowych (pośredniczył NBP) obniżyły wreszcie choć trochę poziom opłat. Pomogło polityczne wsparcie w Sejmie, gdzie od miesięcy wałkowane są projekty ustawowych, krajowych ograniczeń (w tej chwili do poziomu 0,5 proc. wartości transakcji). Idzie opornie, ale narodziny ustawy są realne. Teraz organizacje kartowe zostały już okrążone ze wszystkich stron, ale łatwo na pewno się nie poddadzą.
Argumentują, że ustawowe ingerencje w „wolny rynek kart” przynoszą więcej szkody niż pożytku. Za przykład podają m.in. sytuację w Hiszpanii, gdzie trzy lata temu ustawodawca ostro przyciął opłaty. I co się okazało? Zyskał handel, ceny w sklepach z tego powodu jednak nie spadły (w każdym razie trudno to byłoby udowodnić), a stracili wystawcy kart i ich użytkownicy, bo o połowę wzrosły średnie opłaty za obsługę i użytkowanie kart.