Kto często używa kart bankowych, ten wie, że Polska to kraj kontrastów. Z jednej strony bardzo nowoczesny, gdzie już co druga karta ma funkcję zbliżeniową. Tej technologii używamy najczęściej w Europie, mimo powracających obaw o bezpieczeństwo. Polska to również raj dla wszystkich lubiących nowinki technologiczne, bo tylu różnych pomysłów na płatności mobilne, choćby z użyciem telefonu komórkowego, u naszych sąsiadów nie było.
Jest jednak i druga, mniej optymistyczna strona medalu: w tysiącach małych sklepów i punktów usługowych o najprostszych płatnościach kartą ciągle można tylko pomarzyć. A tam gdzie nawet stoi terminal, często obok niego wisi przypomnienie, że karty można użyć tylko w przypadku większych zakupów. Do tego płatności bezgotówkowych nie akceptuje największa sieć detaliczna w kraju, czyli ponad 2 tys. dyskontów Biedronki. Jak to możliwe, że jesteśmy równocześnie tak rozwinięci i tak zacofani?
Głównym winowajcą jest wysoka od lat opłata interchange pobierana przez banki, a potem w dużej części przekazywana organizacjom kartowym (to głównie Visa i MasterCard). Do niej dochodzą jeszcze inne, pomniejsze obciążenia, jak prowizja agenta rozliczeniowego, a często także koszt dzierżawy terminala. Jednak to właśnie interchange wzbudza największe kontrowersje, bo – jak na Europę – przez lata był w Polsce wyjątkowo wysoki. Do niedawna wynosił 1,6–1,7 proc. wartości każdej transakcji, teraz spadł do ok. 1,2–1,3 proc., ale to i tak grubo powyżej europejskiej średniej. Dla klientów interchange pozostaje zazwyczaj niewidoczny, bo w większości sklepów ceny przy płaceniu kartą są takie same jak przy płaceniu gotówką.
Konsekwencje wysokiego poziomu interchange nie zawsze i nie dla każdego są przykre. To dzięki niemu banki, Visa oraz MasterCard miały pieniądze, żeby inwestować w najnowsze rozwiązania.